Po długiej, naprawdę długiej drodze, obfitującej w przepiękne widoki oraz pyszne miejscowe jedzenie, w końcu dotarliśmy do naszego miejsca docelowego. Miejscowość Torre Santa Sabina, to małe miasteczko na wybrzeżu Adriatyku. Nasz dom wyglądał naprawdę okazale, choć nie był pierwszej młodości.
Stare włoskie domy mają nieodparty urok
Trzy sypialnie, duża kuchnia, dwa tarasy, podjazd na auto w rozmiarze XXL i piękny, choć nieco zaniedbany ogród.
To zastaliśmy na miejscu. No i jeszcze mnóstwo mrówek, na całej działce, które łaziły dosłownie wszędzie. To minus, jednak włoski proszek na mrówki rozwiązał sprawę, a zakupiłem go jako pierwsza rzecz, którą w ogóle kupiłem w miejscowym markecie, oddalonym od naszego domu jakieś 10 kilometrów. Właśnie to był nasz pierwszy lokalny zakup. Nie pojechaliśmy oczywiście do sklepu żeby zakupić sam proszek. Do naszego koszyka trafiło mnóstwo lokalnych produktów, w tym dużo warzyw, makarony w odmianie „pasta fresca” oraz oczywiście wybór win.
Nad morze, przepiękne i czyste mieliśmy jakieś 200-300 metrów. Mały spacer gorącymi uliczkami miasteczka i… rozciągał się przed nami przepiękny widok lazurowego morza. Woda była tu naprawdę czyściutka i przypominała trochę tą znaną z wybrzeża Chorwacji. Plaża była piaszczysto – kamienista, jednak z dużą przewagą piasku. Można było się tu wygodnie rozłożyć, kamieni nie było zbyt wiele.
Torre Santa Sabina to małe miasteczko
W mieście znajdowało się kilka restauracji i małych knajpek. Były też małe lokalne sklepiki w liczbie dwóch i mały zieleniak z zawsze świeżymi owocami i warzywami.
Była też bardzo przyjemna Focacceria, czyli coś w rodzaju naszej piekarni. Jednak tu można było zjeść świeżo wypiekane apulijskie Focaccie z małymi koktajlowymi pomidorkami. To taki ich miejscowy przysmak, naprawdę dobry. Wcinają ją bardzo często na śniadanie, jak i w ciągu dnia. Przez najbliższe dwa tygodnie robilismy dokładnie tak samo:) Prawie jak byśmy mieszkali tu na stałe.
Nasza gospodyni, a właściwie chyba firma wynajmująca nam dom w powitalnym prezencie, zostawiła nam różowe wino oraz coś co jest typowe dla tego regionu, czyli makaron Orecchiette.
Wieczorny odpoczynek
Co mogliśmy zjeść wieczorem, po całym dniu jazdy włoskimi autostradami? Oczywiście lokalną Focaccię, idealnie pasującą do mojej ulubionej Bresaoli (Jest to suszona na powietrzu, solona wołowina, która dojrzewała przez dwa lub trzy miesiące, aż odpowiednio stwardnieje i przybierze ciemnoczerwony, prawie fioletowy kolor – dla mnie to prawdziwy włoski przysmak)
Do tego nie mogło zabraknąć białego i dobrze schłodzonego wina. Tak kończy się tutaj dzień. Siedząc z widokiem na małą palmę i ogródek, słuchając odgłosów cykad i rozkoszując się ciepłem włoskiego południa. Kiedy jesteśmy na urlopie, można się w końcu zrelaksować, nie myśleć o problemach dnia codziennego. Planować podróże do lokalnych atrakcji i… szukać gniazdka, aby naładować Teslę.
Ładowanie to wyzwanie
Niestety nasz dom nie był wyposażony w jakąkolwiek formę ładowania elektrycznych aut. Jednak nie wymagałem aż tyle, jadąc na sam dół włoskiego buta.
Ważne, że tuż za oknem jednej z sypialni, które wychodziło na taras było gniazdko elektryczne. To zdecydowanie wystarczy, bo nie jeździliśmy autem każdego dnia. Jednak minusem takiego rozwiązania jest to, że Włosi mają ciut inne gniazdka i wtyczki niż my w Polsce. Musiałem więc zdobyć przejściówkę, w którą na szczęście wyposażony był nasz wynajęty dom.
Takich adapterów znalazłem zresztą kilka. Na niektórych napisane było, że maksymalny prąd, którego można użyć ma natężenie 8 amperów, jednak na jednym znalazłem informację o 13 amperach.
Nie chcąc jednak ryzykować i tak ustawiłem 8 amperów. Użyłem również przedłużacza, który przywiozłem z Polski.
Zestaw wyszedł nieco zabawny, ale najważniejsze, że działał, byłem więc zadowolony. To taka wakacyjna przygoda, kiedy musisz ogarnąć taki temat i wykombinować jak naładować, albo bardziej, podładować swoje auto w miejscu, które nie jest do tego przystosowane w żaden sposób.
Oczywiście w miejscowościach obok nas były stacje ładowania z których korzystałem podczas całego pobytu regularnie, nie mniej jednak, zawsze jest to wygoda, kiedy auto sobie stoi a prąd powolutku kapie nam do baterii. Co prawda użyłem tej opcji ze dwa razy podczas pobytu aby nieco tylko podładować baterię, nie mniej jednak człowiek jest spokojniejszy mając do dyspozycji jakikolwiek prąd w miejscu pobytu.
Apulia – kraina wybornej włoskiej oliwy
Apulia to spichlerz Włoch. Ma wszystko co trzeba, aby spędzić tam niezapominane wakacje. Ma piękną pogodę, piękne plaże, doskonałą kuchnię i składniki najświeższe z możliwych. Oprócz tego ma ponad 60 milionów drzew oliwnych z których to tłoczy się jedną z najlepszych oliw na świecie, o czym sami się przekonaliśmy. Z jednego drzewa otrzymuje się średnio 1 litr oliwy. Macie więc pogląd na skalę tego, co się tu dzieje, kiedy rozpoczynają się zbiory oliwek, mniej więcej od końca października aż do końca listopada lub nieco dłużej.
Są też znakomite miejscowe wina, których mnogość powoduje lekkie zagubienie, kiedy stoimy przed ciągnącymi się w nieskończoność półkami, po brzegi wypełnionymi winnymi trunkami.
Są tu nasze ulubione Pecorino, doskonałe Malvasie a z win czerwonych najbardziej odpowiadało mi znane i u nas Primitivo, bo Apulia jest właśnie krainą Primitivo płynącą. Jednak znalazłem coś, co według mojej oceny bije to znane wino na głowę. Spróbowałem po raz pierwszy w życiu wina Negroamaro. To był strzał w dziesiątkę. To absolutnie doskonały trunek, który polecam Wam, jeśli lubicie czerwone wytrawne wino.
Zakupy… to w Apulii temat rzeka.
Co robimy w Apulii, kiedy nie odpoczywamy nad krystaliczną wodą tutejszego wybrzeża?
Zawsze i wszędzie to samo, czyli szukamy miejscowych specjałów i produktów, z których moja żona wyczarowuje niezwykłe dania. Najczęściej według miejscowych przepisów o które dziś wcale nie jest trudno. Wystarczy mały research oraz trochę umiejętności kulinarnych. Ok, może ciut więcej niż trochę. Ja jestem niestety marny w te klocki.
Takie przysmaki to tutaj codzienność
Zasuwamy więc do naszych ulubionych lokalnych marketów, jak sklepy sieci Familia i na targi, miejscowe, gdzie można znaleźć wyborne lokalne produkty. Zawsze świeże i zawsze tanie. Tak, jest tam zdecydowanie taniej niż w Polsce a jakość kupowanego jedzenia, bije na głowę wszystko co mamy u siebie.
Doskonałe suszone wędliny, sery które u nas kosztują dwa razy tyle. Wina za mniej niż 50% polskiej ceny, zawsze bardzo dobre. Nigdy nie naciąłem się na żadne apulijskie wino, a próbowałem ich naprawdę sporo. Wszystkie spełniły moje oczekiwania, a to w końcu najważniejsze. Bo wina dzielimy na dwa rodzaje. Takie które nam smakują, i wszystkie pozostałe, których powinniśmy unikać.
W Apulii znalazłem tylko te należące do pierwszej grupy.
Niedaleko nas w miejscowości Ostuni, moja żona znalazła wyjątkowe miejsce. Sklep z owocami morza, ale nie zwykły sklep a coś znacznie więcej. Jego właściciel posiada własne kutry i co rano dostarcza do tegoż sklepu najświeższe owoce morza.
Trzeba być tam rano, wtedy wybór jest największy. My byłyśmy na miejscu zaraz po 7:00 rano. To wystarczyło, aby trafić na wyjątkowe krewetki i langustynki.
Co prawda owoce morza występują tu w niezliczonej ilości, jest ich naprawdę dużo, jednak pamiętać trzeba, że rachunek za zakupy, kiedy się rozpędzimy, również może zadziwić. Ale w końcu jesteśmy na wakacjach, więc czemu nie zaszaleć raz na jakiś czas. Jeśli takowe świeże owoce morza zakupicie, zachęcam Was do zjedzenia ich na surowo. To popularna metoda jedzenia owoców morza w całej Apulii. I powiem Wam, że to bardzo dobra metoda, którą wypróbowaliśmy i na pewno to powtórzymy. Bez dwóch zdań. Było pysznie…
Nie samymi owocami morza Apulia żyje
Poza tym mamy tu mnogość warzyw i owoców, niespotykanych chyba nigdzie indziej we Włoszech. Mamy więc nieznany nam do tej pory owoc, którego nazwy nawet nie pamiętam, jest to skrzyżowanie melona z ogórkiem. Jedzą go tu wszyscy, jako składnik sałatek. Ciekawe, nowe i zdecydowanie smaczne doznanie.
Mamy przepiękne pomidory w różnych odmianach, których na samym początku kupiliśmy całkiem sporą ilość i to w różnych kolorach, od czerwonego, przez żółty do zielonego. Po 3 dniach leżenia na parapecie wszystkie zrobiły się czerwone:) To zapewne zasługa tutejszego słońca. Mają one słodki i głęboki smak i doskonale pasują do wielu tutejszych dań. Można z nich zrobić również sos do makaronu lub owoców morza. Taki sos wygarniany ciepłą jeszcze Focaccią smakuje nieziemsko. Nic dodać nic ująć. Po prostu Happy Days, jak mawia jeden z naszych ulubionych szefów kuchni.
Apulia to spokój i piękno, które nas urzekało każdego dnia
Przejdźmy teraz do samej Apulii. Jest przepiękna, ze swoimi małymi miasteczkami w których domy pomalowane są zawsze na biało. Mamy tu wysokie temperatury, Aperitivo i kawę podawaną w lokalnych knajpkach i kawiarniach już od wczesnych godzin porannych. Są piękne widoki i mili ludzie. Mamy niezłe drogi, choć nie idealne. Mamy coś w rodzaju naszej Ski, która rozpoczyna się za miejscowością Bari i ciągnie na samo południe półwyspu. Jest to droga dwupasmowa, czyli kategorii niższej niż autostrada. Jednak plusem jest to, że jest ona całkowicie darmowa, a wiecie przecież że autostrady we Włoszech do tanich nie należą.
Na południu Włoch w regionie Apulia mamy mnóstwo malowniczo położonych miejscowości, które warto odwiedzić. Takie miejscowości jak Ostuni, Polignano a Mare, Monopoli, Lecce, Melendugno, czy piękne Alberobello, pozostawią w Waszej pamięci na długo przepiękne widoki, zarówno morskiego wybrzeża jak i przepięknych i ciasnych zarazem uliczek z białymi budynkami. Więcej o miasteczkach i kuchni Apulii w kolejnej części.
W takich miejscach mamy oczywiście mnogość knajpek różnego rodzaju, gdzie możemy usiąść i odpocząć. Racząc się tutejszymi zimnymi trunkami. Dla młodszych mamy słynne włoskie gelato, czyli lody, które faktycznie smakują zupełnie inaczej niż te znane z Polski. Poza tym ciekawostka jest taka, że włoskie gelato zawierają około 10% mniej tłuszczu niż lody z innych regionów Europy. Dlaczego? To proste, w swoim składzie mają więcej mleka i żółtek w stosunku do śmietanki, niż lody z innych krajów. Dzięki temu są lżejsze i mniej tłuste.
Ładowanie EV w Apulii
Jeśli chodzi o ładowanie auta elektrycznego na południu Włoch, to jest tu nieco tylko gorzej niż na północy kraju. Wzdłuż autostrad niezmiennie króluje jedna sieć Free To X, stawiająca stacje w konfiguracji 2 x 300 kW, plus 1 x 60 kW ze złączem CHAdeMO. Mamy również szbkie 300-setki od EWIVY, czy Q8 electro.
W miastach zaś, na przykład takich jak stolica regionu, czyli Bari, najlepiej znaleźć słupek 11 lub 22 kW i podpiąć do niego auto. Możemy wtedy spokojnie pozwiedzać sobie miasto i wrócić za 3 czy 4 godziny. Słupki są domeną sieci EnelX, włoskiego operatora zarówno punktów ładowania jak i energii.
W Lecce natomiast możemy się naładować na stacji IONITY tuż pod hotelem „8piuhotel”, z restauracją o jakże smacznie brzmiącej nazwie Negroamaro (zupełnie jak zacny czerwony trunek:). Jeśli chodzi o stacje ładowania Tesli, czyli Superchargery, niestety nie jest różowo. Mamy ich jak na lekarstwo. Jeden po drodze na południe niedaleko od centrum Brindisi. Drugą mamy na razie jako stację w budowie. Mowa o mieście Lecce. Niestety kiedy ta lokalizacja zostanie oddana do użytku? Nie wiadomo. Nawet w stolicy regionu Bari, mimo, że tesla oferuje tam jazdy próbne, nie ma Superchargera.
Podsumowując, znalezienie stacji ładowania nie było jakoś specjalnie trudne. Mamy mnóstwo aplikacji, które przyjdą nam z pomocą w tej kwestii.
Dodatkowo, jeśli jedziemy autem na przykład takim jak Tesla Model 3 w wersji Long Range, w ogóle nie musimy się martwić o zasięg. Pamiętajmy, że nie ma tu autostrad a tylko szybkie drogi, typu naszych S-19, więc nasze prędkości również będą nico niższe niż na północy Włoch. A wiadomo, że jeśli średnia prędkość jest niższa, zasięg będzie większy i przejedziemy więcej kilometrów na jednym ładowaniu.
Model 3 nie przejmował się upałem
Nasz Model 3, mimo upalnej pogody, zawsze startował z dość wysokiego pułapu, jeśli chodzi o moc ładowania.
180 czy 190 kW było właściwie standardem i to bez podgrzewania wstępnego baterii. No ale jeśli słońce operuje tak jak w Apulii, widocznie ta opcja jest nam zbędna. Przynajmniej w okresie letnim. Sam samochód sprawił się doskonale. Miał dużo miejsca zarówno w przednim jak i tylnym bagażniku.
Doceniłem również tryb Sentry Mode. Pozwalał mi od podglądać co dzieje się wokół samochodu, gdy my zwiedzaliśmy apulijskie miasteczka. Choć starałem się parkować w bezpiecznych miejscach, bardzo często na płatnych i prywatnych parkingach, ciągle miałem w pamięci to, ze jestem na głębokim południu Włoch. Tu widziałem różne rzeczy podczas jazdy. Światła? Rzecz umowna, na czerwonym również można jechać. Kierunkowskazy to rzecz absolutnie zbędna w aucie. Znak STOP, jest postawiony chyba tylko dla ozdoby, bo nikt na niego nie zwraca uwagi.
Takie właśnie jest południe Włoch. Ale wiecie co? Mimo tego szaleństwa w jeździe i totalnego olewania przepisów, nie widziałem ani jednego wypadku. A uwierzcie mi, że zrobienie ponad 6500 km, to całkiem sporo jak na dwutygodniowy urlop. Wypadków jednak brak. Może jest jakaś metoda w tym szaleństwie?
Koniec części 3. W następnej będzie się działo😊…