Bo Włochy, to dla nas nie tylko miejsce na mapie. To smak, zapach, światło i muzyka codzienności. To kraj, który co roku uczy mnie na nowo, jak żyć wolniej, uważniej i z większą przyjemnością. A to bardzo ważne, dla psychicznej równowagi:)
Włochy to nasze miejsce – moje i mojej żony – gdzie każda podróż staje się wspomnieniem, które później nosimy w sobie, długo, ciepło, z lekką nutą tęsknoty.
Już sam moment przekraczania włoskiej granicy to rytuał. Znaki drogowe zmieniają się, temperatura rośnie, język wokół staje się jakby melodyjny. A serce zaczyna bić trochę inaczej. Wolniej. Głębiej. Radośniej. Zdecydowanie radośniej…
Toskania – nasz dom wśród wzgórz


Zaczynam od Toskanii, bo to tam najczęściej wracamy. To jak powrót do dobrze znanego domu, gdzie wszystko jest na swoim miejscu – od wzgórz porośniętych winoroślą, po cykady grające do późna w nocy.
Uwielbiam poranki w Borgo al Cerro – cisza, ciepłe powietrze, zapach świeżo parzonej kawy i śniadanie na tarasie. Potem krótki spacer po średniowiecznym Casole d’Elsa, gdzie czas się zatrzymał. A po południu? Stracotto z wołowiny – wyborne, długo duszone, pachnące czerwonym winem i rozmarynem – do tego makaron pici, gruby i szorstki, idealny do wyciągania ostatnich kropli sosu z talerza.
Toskania, to też ragu z dzika, podane ze świeżym makaronem z dodatkiem trufli? Tak, tutaj to możliwe. I jakie pyszne. To potrawa, która nie udaje – ona jest dzika, ziemista, pełna smaku, jakby trochę nieokrzesana. Ale jednocześnie jest delikatna i aksamitna w smaku. Niezapomnianym smaku…
A do tego kieliszek Vernaccii di San Gimignano – białego wina, które znało tę ziemie na długo przed mediolańską modą. Ktoś powie białe do dzika? Czemu nie… uwielbiamy Vernaccię, to moje ostatnie odkrycie, jeśli chodzi o wina. A poza tym, kiedy temperatura przekracza 40 w cieniu, białe jakoś lepiej nam wchodzi:)
Apulia – smak morza na surowo


Apulia nauczyła mnie, że ryba nie potrzebuje piekarnika. Wystarczy morze, odrobina cytryny i dobra oliwa. Choć miejscowi twierdzą, że ma się to jeść bez absolutnie żadnych dodatków, bo one psują smak. Pewnie coś w tym jest, ale ja uwielbiam cytrynkę na równi z doskonałą apulijską oliwą.
Crudo – owoce morza podawane na surowo – to był mój kulinarny przełom i nasze wielkie odkrycie. Langustynki, krewetki, przegrzebki – świeże jak poranny przypływ. Podawane bez pośpiechu, bez sosów, bez pretensji. Prawdziwe jedzenie dla ludzi, którzy kochają smak życia i smak morza. A te pomidory? Tylko spójrzcie!
Tam też zakochaliśmy się w winie Malvasia, eleganckim, z zaskakującą mineralnością. Idealnym do lekkich dań z morza i wieczorów spędzonych w Ostuni, w białym mieście, gdzie nawet powietrze pachnie historią.
W Apulii wszystko było bardziej… autentyczne. Nawet zwykły kawałek chleba smakował lepiej. A może to oliwa? Tłoczona na zimno, gęsta, zielona, z lekko pikantnym finiszem. Wylewana hojnie na wszystko: chleb, warzywa, sery, a czasem i na ręce – ot, żeby poczuć. Działa lepiej niż najlepsze kremy. Gaje oliwne, przepiękne, stare, pamiętające to, czego najstarsi ludzie nie pamiętają, ciągną się tu kilometrami. To piękny widok i tyle, chciałbym go widzieć codziennie…
Sycylia – duża, stara i jakby ciągle nieco dzika


W Sycylii jest coś surowego i pierwotnego. Kiedy po raz pierwszy stanąłem na tarasie z widokiem na Etnę, zrozumiałem, czym jest pokora. A potem wjechaliśmy w uliczki Taorminy, gdzie każda kostka brukowa pachnie starożytnością, a z każdej bramy dobiega zapach innego dania. Palermo pełne kontrastów. Wnętrze wyspy, gorące i jakby puste – pewnie to tylko wrażenie.
Cannoli z ricottą to obowiązek. Ale najbardziej zapamiętałem caponatę – danie z bakłażana, cebuli, kaparów i octu. Słodko-kwaśne, miękkie, duszone godzinami. Do tego kieliszek Nero d’Avola – gęstego, ciemnego, pełnego emocji. Ryby z grila, owoce morza, doskonałe lody… czego więcej potrzeba do szczęścia? Taka jest właśnie Sycylia. Piękna, dzika i pyszna… A sycylijski targ – to wręcz obowiązek. Jeśli uwielbiasz jeść, musisz pójść na targ! Koniec i kropka.
Liguria – pesto, słońce i kolor


Cinque Terre to inna bajka. Domy przyklejone do klifów, kolory jak z dziecięcej książki, a pod stopami – setki schodów i ścieżek. Focaccia kupiona na rogu, jeszcze ciepła. Pesto – nie to z supermarketu, (zapomnijcie o słoikach) ale świeżo utarte z bazylii, czosnku i oliwy – dodawane do wszystkiego: makaronu, chleba, nawet grillowanych warzyw. Smakuje wybornie.
Wieczorem Vermentino – rześkie, cytrusowe, idealne na ciepły wieczór nad morzem. Patrzymy na zachodzące słońce i wiemy, że lepiej być nie może. Widoki są tu bezcenne. A czas płynie – nie, nie wolniej ale spokojniej… to taka subtelna różnica.
Jeziora Północy – włoska melancholia


Czasem, dla równowagi, jedziemy na północ. Jezioro Garda, Como – z jednej strony elegancja, z drugiej surowość gór. Tam znikamy. Bez planu, bez mapy. Ot, siedzimy przy wodzie, z kieliszkiem Lugany i talerzem serów, lokalnych, a jakże – jeśli tylko je znajdziemy.
W takich chwilach czuję się naprawdę wolny. Jakby życie przestało wymagać i zaczęło oferować. Zdecydowanie tak. Tu, życie po prostu nas rozpieszcza. Czyli jest takie, jakie być powinno. Jeziora mają w sobie coś magicznego. Pewnie dlatego Clooney dał się oczarować i kupił sobie dom nad Como. Cóż, nie jestem Clooneyem, więc z tego typu zakupów nici:) Nie stać mnie, niestety… szkoda.
Wino – mój przewodnik duszy



Wino we Włoszech nie jest dodatkiem. Jest rozmową. Z miejscem, z czasem, z ludźmi. Każda butelka ma historię, a każda historia smakuje inaczej. Piliśmy cudowne Pecorino, lekką i wyjątkową Vernaccię z San Gimignano, mocne czerwienie z Montepulciano i subtelne biele Malvasii.
Tak, wino daje mi szczęście, zdecydowanie. Wino ma historie i jest historią. Szczepy winogron, które rosły tu 1000, 2000 a nawet 3000 lat temu, ciągle tu są. I również dziś możemy pić wyborne Nero d’Avola, zupełnie jak Grecy w czasie kolonizacji Magna Graecia, prawie 2500 lat temu. Ten sam szczep, takie samo doskonałe wino… tylko trochę później w czasie:) No dobra, dużo później:)
I choć wino w Polsce też potrafi być dobre, to tam, w Toskanii czy Apulii, ono po prostu… ma sens. Pasuje do jedzenia, do klimatu, do rytmu dnia. Do życia. Smakuje inaczej, lepiej, po prostu wyjątkowo.
Tesla – nasza wolność z prądem


Ktoś mógłby zapytać: „Ale elektrykiem do Włoch?” A ja odpowiem: „Właśnie elektrykiem!”. Tesla daje mi wolność bez kompromisów. Ładuję wtedy, kiedy odpoczywam. Supercharger z pięknym widokiem? Czemu nie. Destination charger przy hotelu? Oczywiście. Czasami nawet za darmo!
Nie planujemy tras pod ładowarki – te ładowarki już tam są, tam gdzie my chcemy być i gdzie zmierzamy. A gdy w tle cicho szumi klimatyzacja, a Ty siedzisz z żoną przy espresso, wiesz, że dotarliśmy do momentu, w którym podróż to nie logistyka. To przyjemność i pasja. A nasza Tesla, to nasz cichy przyjaciel, który zawiezie nas bezpiecznie tam gdzie chcemy i posłusznie będzie czekał w gotowości, aby jechać dalej i dalej… Zaufany i niezawodny przyjaciel w podróży. Taka jest nasza Tesla.
Włochy? W skrócie – Kochamy je za wszystko.
Za smak, za luz. Za ludzi, którzy nie pytają: „co robisz?”, tylko: „co zjesz?”. Za architekturę, która przetrwała wieki, i kuchnię, która się nie zmieniła. Za to, że każda podróż tam, to więcej niż urlop. To przypomnienie, po co żyjemy. Włochy to relaks i zapomnienie. Nie myślimy tam o problemach ani kłopotach. My po prostu tam jesteśmy…
Chłoniemy i cieszymy się każdą chwilą. No i robimy miliony zdjęć, aby po powrocie, móc się gapić w ekran telefonu i wspominać Italię, przy kieliszku, a jakże, włoskiego wybornego wina.
I tak długo, jak starczy sił – i zasięgu w naszej Tesli:) – będziemy wracać. Z otwartym sercem i pustym bagażnikiem. Bo przecież wiadomo: wracając z Włoch, zawsze wiezie się wino, oliwę, sery i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. O tym dowiadujemy się dopiero po przyjeździe do domu, kiedy rozpakowujemy auto, układamy wszystko w przedpokoju, w domu.
I dziwimy się, jak tyle można zmieścić w średniej wielkości sedanie?
To fakt, jesteśmy mistrzami upychania tego co włoskie, w każdą dostępną i jeszcze pustą przestrzeń naszej Tesli. Czy auto ma „nadwagę” wracając do Polski? Z całą pewnością. Dobrze, że nie ważą samochodów osobowych na autostradach.
Mandat byłby gwarantowany…:)