Jezioro Garda… piękne oblicze Italii. Część 2.

Kiedy budzisz się w Innsbrucku w hotelu Alphotel, z okien pokoju rozciąga się piękny widok na góry. Jednak ja myślę już o następnym dniu podróży, o stacjach ładowania na których nigdy nie byłem, o pięknych widokach jak ten na Alpy, o małych miasteczkach. Będzie to coś nowego, końcu nie jadę szlakiem Superchargerów. Po zjedzeniu śniadania, ruszamy w kierunku Mediolanu. Oczywiście nie bylibyśmy sobą nie zajechawszy do jednego z naszych ulubionych miejsc zakupowych, czyli wielkiego centrum handlowego Grand Affi koło Werony. Zatrzymujemy się tam zawsze jadąc tą trasą. Innsbruck, później przełęcz Brennera, położona na wysokości 1347 metrów n.p.m. Później jedziemy w dół, wzdłuż jeziora Garda.

Hub ładowania godny naśladowania

Wracając do Grand Affi, jest to ogromny kompleks handlowy, w którym można zrobić bardzo fajne zakupy. Mało tego, jest tam już od lat duży Supercharger oraz inne stacje, a stosunkowo niedawno otwarto świeżutkie IONITY. Aż 18 ładowarek do dyspozycji. Bardzo przyzwoite do ładowania miejsce. Choć tłoku nie było. Zdarzyły się nawet całkowite świeżaki elektrycznym Peugeotem. Trzeba było im pomóc, bo sobie kompletnie nie mogli poradzić z odpaleniem ładowania na IONITY. Nauczą się z czasem… W oczy rzucała się również trójka w bardzo wyjątkowym kolorze, nie sposób przejść koło niej obojętnie. Do samego centrum tym razem nie wchodziłem, zająłem się naładowaniem auta i spacerem z Leonem. Zajrzeliśmy również do miejscowego sklepiku z wyposażeniem kuchenno-kulinarnym. Naprawdę robi wrażenie. Ilość i jakość oferowanych towarów to absolutny delikatesowy top.

Ceny niestety też… Człowiek chętnie zabrałby połowę takiego sklepu ze sobą, niestety ani finanse ani rozmiar Modelu Y by na to nie pozwoliły. Cóż, człowiek kupuje oczami, pamiętajcie więc, nie robić zakupów pod wpływem emocji i absolutnie nie na głodniaka. Jeśli jesteś głodny nie wchodź do sklepu, bo wyjdziesz załadowany rzeczami, często zbędnymi, które na samym końcu często lądują w śmieciach.

Po prostu nie jesteśmy w stanie zjeść zbyt dużo. Tak więc łakomstwo i głód to słabi doradcy w sprawach zakupów we włoskich sklepach.

Mediolan…

Z Affi udaliśmy się już prosto do Mediolanu, jadąc wspomniane wcześniej 135 km/h. To taka bezpieczna prędkość. Oczywiście Yanosik, podpowiadał mi wiele razy, aby zwolnić w miejscach gdzie stoją stacjonarne radary. Wtedy zwalniałem do 129 km/h, tak na wszelki wypadek. Notabene tych radarów Włosi mają całkiem sporo. Czy wszystkie są aktywne? Tego nie wiem, ale wolałem się nie przekonywać na własnej skórze, tak więc jechałem bez szaleństw w ramach rozsądku. Kiedy dotarliśmy do hotelu o długiej nazwie: Hotel Mirage Sure Hotel Collection by Best Western (kto to wymyślił?), okazał się on hotelem w dość spokojnej dzielnicy, z automatycznym garażem.

Wjechałem Teslą do czegoś co wyglądało jak jednostanowiskowy garaż i tyle ją widziałem. Po zamknięciu drzwi, auto zjechało na dół, a zobaczyłem je dopiero na drugi dzień rano, kiedy wyjechało na powierzchnię.

Ciekawe doświadczenie, z lekką dozą obawy, czy nie znajdę na Tesli żadnych rys lub uszkodzeń. Jednak jak widać system działa bez zarzutu, auto było w jednym kawałku i nie nosiło oznak jakichkolwiek uszkodzeń czy zarysowań.

Całkiem niezły hotel z super miłą obsługą

Sam hotel jest bardzo wygodny a dosłownie kilka kroków od niego jest przystanek tramwajowy, z którego pojechaliśmy do centrum Mediolanu. Bilety można zakupić w recepcji hotelu, a obsługa jest super miła i pomocna. Bilety w obie strony, czyli do centrum i z powrotem, tym samym tramwajem, kosztowały ponad 13 euro dla 3 osób dorosłych. Niestety nie ma przewidzianych zniżek dla studentów, co trochę mnie zdziwiło, ale cóż. Tak poinformował mnie Pan w recepcji hotelu, który sprzedawał mi bilety. W hotelu można też zjeść dania takie jak pizza (po taniości, bo zaledwie za 6 euro) czy napić się Aperol Spritz, za jak się okazało niewygórowaną cenę 8 euro.

W samym centrum Mediolanu jest niestety drożej, choć to pewnie zależy od lokalu i jego umiejscowienia. Nie robiliśmy rajdu po knajpach, a usiedliśmy w jednej z restauracji po drodze. I tu ostrzeżenie, dla Was. Zróbcie mały research, bo można się naciąć.

Co prawda nasze dania z makaronu były niezłe, ale pizza córki smakowała jak mrożonka z marketu, zaś drinki w postaci Mojito miały w sobie tyle rumu, że powaliłyby konia. Nie do wypicia. Na moją prośbę o dodanie odrobiny cukru trzcinowego i wody gazowanej, w barze restauracji zapanował niezły chaos. Pan barman popatrzył na mnie jakbym mu co najmniej próbował wymordować całą rodzinę.

Dziwne doświadczenie. Jednak zrobili o co poprosiłem i po zjedzeniu posiłku poszliśmy zwiedzać dalej. Nie pamiętam nawet nazwy tej nieszczęsnej restauracji, ale jest ich tam całe mnóstwo, więc jeśli będziecie w Mediolanie, na pewno coś znajdziecie i mam nadzieję że traficie lepiej niż my…

Zabytki na każdym kroku

Samo centrum Mediolanu to coś, co trzeba zobaczyć. Katedra Duomo St. Maria Nascente di Milano, to potężna i bardzo okazała budowla, niestety odwiedzana przez prawdziwe hordy turystów. Mimo że byliśmy tam pod koniec kwietnia, czyli kompletnie poza sezonem, tłumy były dzikie.

Zobaczyliśmy również Zamek Sforzów znajdujący się w Parku Sempione, również bardzo okazała budowla i jednocześnie kawał historii. Ogólnie całe centrum jest piękne i bardzo zabytkowe. Nie można pominąć oczywiście Galleria Vittorio Emanuele II, czyli galerii handlowej na lewo od katedry Duomo, która jest bardzo znana na świecie. Sklepiki z górnej półki z torebkami po kilka tysięcy euro to tutaj normalka.

No i jeszcze te „gwiazdki” Tik Toka czy innego Instagrama, które wyginają się przed swoimi telefonami, jakby miały się za chwilę złamać. Zabawne to niezwykle, choć może ja już za stary jestem na takie nowinki. Preferuję zdecydowanie słowo pisane i mam wrażenie, że ludzie zapomnieli już co to książka czy artykuł, dłuższy niż 3 zdania.

Dlatego mam nadzieję, że dobrniecie do końca tego tekstu. Podsumowując krótko sam Mediolan. Piękne miasto, z tradycjami, pięknym centrum, zabytkami, dwoma dobrymi drużynami piłkarskimi, grającymi na jednym stadionie (San Siro), oraz z milionem turystów (to akurat mi się nie podobało, nie lubię tłoku).

Śniadanie i w drogę

Nazajutrz zjedliśmy typowo włoskie, ale dobre śniadanko, na 6 piętrze naszego hotelu, na słono było nie za wiele rzeczy do zjedzenia. Ja wybrałem rogaliki i dodatki do nich w duchu słodkości a’la Italia. Do tego wyborna włoska kawa i taki komplet w zupełności wystarczy, aby wkręcić się na obroty wystarczające do dalszego zwiedzania miasta i poszukiwania ładowarek na terenie Mediolanu.

Jeśli chcecie dostać lepszą kawę niż z ekspresu ogólnodostępnego, poproście miłego Pana, który obsługuje salę. Przyniesie wam wyborne poranne cappuccino. Było naprawdę rewelacyjne. I starajcie się je zamawiać raczej tylko z rana. Choć Włosi bardzo uprzejmi dla turystów, podadzą wam taką formę kawy o każdej porze dnia, jako kawowy naród preferują w godzinach późniejszych niż poranne, raczej kawę w formie espresso doppio, i tak do wieczora. Namawiam Was do spróbowania takiego espresso, bo to jakbyście pili kawową esencję. Smakuje wybornie i jest tego całe dwa łyki, więc nie męczycie się z całym kubkiem kawy z mlekiem😊.

Dzielnica chińska, obowiązkowy punkt dla kobiet

Od rana poznaliśmy zupełnie inny Mediolan. Dzielnica chińska z milionem sklepików. Można w nich kupić ubrania, torebki, biżuterię, pyszne jedzenie i setki innych rzeczy. Wszystko „prawie” w oryginale. Prawie markowe ubrania i torebki można tu znaleźć w niezliczonych fasonach i modelach.

To taka ciekawostka raczej dla kobiet. Moja żona i córka szalały po chińskiej dzielnicy przez kilka godzin. Na szczęście wiedziały, że w aucie nie ma za dużo miejsca, aby pomieścić zbyt dużą ilość zakupów. Oglądały też inne oblicze miasta, to bardziej nowoczesne, dalej od zabytkowego centrum. Pogoda zaś? Cóż, spójrzcie na zdjęcia poniżej, to jest właśnie włoskie niebo w całej okazałości…

Na zdjęciach powyżej widzicie słynne Bosco Verticale, parę wieżowców o wysokościach 112 i 80 metrów. Charakterystycznym elementem Bosco Verticale są rozległe balkony o wysięgu dochodzącym do 3,35 m, na których posadzono łącznie ponad 16,5 tys. roślin, w tym 730 drzew o wysokości od 3 do 6 metrów. Ten widok zdecydowanie warto zobaczyć i zapamiętać.

Ładowanie w Mediolanie…

Myślałem, że będzie słabo. Jednak Mediolan zaskoczył mnie siecią mocnych stacji o mocy 110 kW (są też 50-ątki i 60-ątki), w dość dużej liczbie. W pobliżu miejsca naszego pobytu i zwiedzania, dosłownie w promieniu 5 km, miałem co najmniej 4-5 szybkich stacji. Zresztą dwie z nich okazały się zajęte, a dopiero na trzeciej miałem szczęście się naładować.

Sieć BeCharge to nowoczesne urządzenia oferujące dwa złącza CCS, najczęściej. Choć niektóre mają i Type2. Ja trafiłem na stację ładowania znajdującą się na stacji benzynowej. Niepozornie umiejscowiona z boku głównego placu. Dwa stanowiska wydzielone dla EV. Jak dojechałem była pusta, na szczęście, nie jak na dwóch poprzednich.

Ładowanie przebiegało bez problemu, a jako ciekawostkę powiem, że i na tej stacji trafiłem na świeżaków, którzy przyjechali naładować elektryczne Mini, nie mając o tym pojęcia. Cóż, pomoc Tesla-klubowego wyjadacza przydała się, a Mini po chwili łykało elektrony… ku uciesze jego właścicieli😊.

W Mediolanie na takich niepozornych stacjach benzynowych można natrafić na ciekawe auta inne niż EV. Nie są tu rzadkością Ferrari czy Lamborghini czekające w kolejce do miejscowej myjni… dla mnie lekkie zaskoczenie, bo ta stacja naprawdę wyglądała niespecjalnie, mówiąc oględnie.

Po wszystkich mediolańskich, superszybkich atrakcjach, mieliśmy jechać prosto nad Jezioro Garda, lecz uznaliśmy, że pokażemy naszej młodszej córce jezioro Como.

Jezioro Como przywitało nas piękną pogodą

Trochę nie po drodze, ale z zasięgiem, który ma Model Y, nie stanowiło to żadnego problemu. Pobyt był krótki, bo i czasu niewiele, jednak mała wycieczka po miejscowości Como, nad jeziorem o tej samej nazwie, była bardzo przyjemna. Wąskie uliczki miasta miały swój nieodparty urok, jak zawsze w przypadku tego kraju. Nie omieszkaliśmy również spróbować słynnych włoskich gelato, czyli lodów. Jak zwykle i za każdym razem, kiedy przebywamy w Italii, smakowały wybornie, mimo, że do wielkich fanów słodyczy nie należę. Kiedy spacerujesz po ulicach włoskich miasteczek, można bez problemu trafić na drzewka cytrynowe. Sprzedawany w małych sklepach, jak i wielkich ogrodniczych centrach. Tu mieliśmy okazję zobaczyć przepiękne cytrynki, wprost na ulicy którą spacerowaliśmy.

Model Y został na parkingu, których jest tu dość sporo. Dzięki temu, można przespacerować się nad samym jeziorem, nie oddalając się zbytnio od auta. Pogoda była piękna, więc czas spędzony nad Como zaliczymy do bardzo udanych. Widoki na jezioro i jego otoczenie, to coś co na długo zostaje w naszej pamięci. Mamy tu też mnogość miejscowych restauracji, które kusiły nas bardzo, ale w planach mieliśmy danie wyjątkowe w wykonaniu mojego domowego Top Chefa, czyli mojej żony, Obeszliśmy się więc smakiem, a co jedliśmy nad Gardą z pięknym widokiem, dowiecie się już w następnej części tej opowieści.

Własna cytryna w domu? Najlepiej przywieść ją z Włoch

Wracając na sam koniec jeszcze do drzewka cytrynowego, które widzicie na zdjęciu powyżej. Mam dwa takie w domu. Jedno kupione u nas w Polsce, ale drugie przyjechało aż z Sycylii. Przebyło prawie 3000 km, aby cieszyć nas swoimi kwaśnymi i to bardzo owocami. Nie namawiam na siłę, ale to niezła frajda przyrządzając herbatę lub gin z tonikiem, użyć swojej własnej cytryny. Szczególnie kiedy własnoręcznie zrywamy ją prosto z drzewa, małego ale jednak…

Ciąg dalszy nastąpi… 😊.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *