To już niestety ostatnia część opisująca fantastyczny region Francji jakim jest Prowansja.
Kończąc swój cykl na temat wyjazdu Teslą Model S 90D, do Francji, pozostało opisać mi jedynie ogólne wrażenia. No i oczywiście drogę powrotną, która była nie mniej ciekawa, nie mniej urokliwa, niż sam pobyt, a niektóre miejsca z Superchargerami, bardzo przypadły mi do gustu… ale o tym już za chwilę.
Zacznę znów od tego co utrudnia podróże, nie tylko Teslą czy autem elektrycznym, ale ogólnie. Zjawiskiem tym są bramki na autostradach. Fatalny pomysł, szczególnie w okresie wakacyjnym. Sama jazda z Francji, przez Włochy była bardzo przyjemna. O ile w regionie nadmorskim na terenie Francji mamy dużo ograniczeń prędkości do 100 km/h, a nawet miejscami do 80 km/h, o tyle później, kiedy zjedziemy bardziej w głąb lądu i stracimy z oczu wybrzeże, droga staje się bardziej płaska a prędkości rosną do 130 km/h, co cieszy.
Możemy wtedy nazwijmy to jechać normalnie i w miarę szybko. Fatalnym zjawiskiem jest, kiedy zbliżamy się do bramek na autostradzie. Kolejki potrafią być naprawdę duże, a niektórzy kierowcy, domyślam się, że nie mający wielkiego doświadczenia w podróżach autostradami, próbują zapłacić wciskając kartę kredytową we wszystkie możliwe otwory w panelu bramek, tylko nie w tą właściwą☹. To mocno stresujące i zdecydowanie mocno opóźniające zjawisko, jeśli chodzi o czas jazdy po francuskich autostradach.
Procedura jest ważna, nie róbmy błędów.
Pamiętajmy: we Włoszech, najpierw wkładamy bilet, pobrany na wcześniejszych bramkach. Otwór na bilet znajduje się po lewej stronie panelu, migają nad nim diody. Później chcąc zapłacić kartą wkładamy ją dokładnie w ten sam otwór. Nie w inny, choć nie wiem po co jest ich tam jeszcze klika. W ten sam. Wtedy pójdzie szybko i bezproblemowo. Inne rodzaje płatności to zwykła płatność zbliżeniowa. Bardzo wygodna, szczególnie wtedy, kiedy mamy do zapłaty 0,5 euro lub 1,5 euro, lub 3 euro. Takich bramek szczególnie na francuskim wybrzeżu jest bardzo dużo.
Co kilka, kilkanaście kilometrów, bramki i śmieszna płatność. Nie dajcie się jednak zwieść. Za winiety w Czechach, Austrii, Szwajcarii oraz opłatach na bramkach autostradowych we Włoszech i Francji moja karta kredytowa stała się lżejsza o całe 952 złote. Przekłada się to na ponad 220 euro, jeśli chodzi o europejską walutę. Może nie jest to majątek, ale nie jest to również mała kwota. Można również płacić gotówką. Wrzucając, najlepiej odliczoną kwotę do obszernego kosza, który pochłania blaszaki, licząc je od razu, widzimy wszystko na elektronicznym wyświetlaczu, i kiedy kwota się zgadza szlaban się unosi i możemy jechać dalej.
Jeśli będziecie zwiedzać wybrzeże Francji, gorąco polecam ustawić sobie w telefonie czy nawigacji opcję „unikaj opłat”. Ja tak zrobiłem i okazało się, że nagle jedziemy pięknymi nadmorskimi drogami. Bardzo dobrej jakości, niestety lekko zapchanymi w obrębie niektórych miasteczek. Skutkowało to tym, że mogliśmy się lepiej im przyjrzeć, nie ma więc tego złego…choć czas się wydłuża, ale w końcu jesteśmy na wakacjach😊.
Ruszamy w drogę powrotną
Droga powrotna zaplanowana była z rozłożeniem jej na dwa dni. Pierwszego dnia wyjechaliśmy dość wcześnie koło godziny 7:00 rano. Po dwóch mocnych kawach jechało się całkiem dobrze. Z naszego Villeneuve-Loubet skierowaliśmy naszą Teslę w kierunku Insbruck’a, gdzie mieliśmy zarezerwowane hotelowe pokoje. Do pokonania mieliśmy 760 km. Normalnie byłoby mniej, jednak postanowiliśmy zajrzeć do małej miejscowości Kufstein. Znajdowała się ona prawie po drodze, a okazała się przepięknym miejscem o iście bajkowym wyglądzie uliczek. Po obejrzeniu tychże w promieniach porannego słońca, choć nie było go za wiele, ruszyliśmy w dalszą drogę…
Kiedy wjeżdża się do Austrii, są dobre i złe rzeczy. Na pewno dobrą, jest brak bramek na autostradach. Pamiętajmy, że w Austrii obowiązują winietki, nasza ważna była miesiąc, i dzięki niej mamy możliwość jazdy po austriackich autostradach. Jednak przy samym wjeździe do Austrii z Włoch, może zdziwić nas opłata, którą trzeba uiścić. Niestety na bramkach, choć są to pierwsze i ostatnie bramki w austriackim kraju. Jest to kwota 10 euro, niemniej jednak, nie unikniemy jej i musimy ją zapłacić.
Później już obowiązuje winietka, która otwiera nam szeroko drzwi do tamtejszych autostrad. Niestety austriacki rząd w związku z ograniczeniem emisji CO2, postanowił na obszarze 30% swoich autostrad, zastosować ograniczenie prędkości do zaledwie 100 km/h. Jest to ograniczenie środowiskowe związane z emisją gazów do atmosfery.
Jest to bardzo uciążliwe i dotyczy wszystkich aut, za wyjątkiem elektryków z Austrii. Po wcześniejszym zarejestrowaniu się w specjalnym elektronicznym systemie. Niestety auta EV spoza Austrii nie mają tego przywileju i mimo, że są bez emisyjne muszą przestrzegać ograniczenia.
Austriacy mogą normalnie jechać swoimi elektrykami 130 km/h, nie patrząc na żadne ograniczenia. To taka przestroga, aby nie szarżować, bo może się to nam odbić czkawką, a na pewno mandatem od 70-90 euro.
Za każdym razem jadę i przestrzegam tego ograniczenia. Choć mój znajomy pracujący w Austrii twierdzi, że można jechać normalnie. Czytaj: 130 km/h autem elektrycznym, również nie zarejestrowanym w Austrii. Cóż, może się skuszę i sprawdzę czy tak rzeczywiście jest. Jak na razie należę do tych „ostrożnych” i jadę setką, tak jak nakazują ograniczenia prędkości.
Miasto z mostem w nazwie
Innsbruck… piękne miasto, z piękną architekturą kojarzone często ze skocznią narciarską Bergisel, gdzie i nasi skoczkowie świecili swoje triumfy. Co mi się podoba w Insbrucku?
Najbardziej mój ulubiony hotel, czyli Alphotel. Nie jest może superkomfortowy, ale ma wszystko co niezbędne. Wygodne pokoje, czyste łazienki, piękny widok na góry. Co najważniejsze jednak dla elektromobilisty, hotel ma Supercharger od strony parkingu, jak również Wallboxa na ścianie bocznej.
Walllbox jest darmowy dla gości hotelu. Jest on róweniż „napędzany”😊 zieloną energią pozyskaną z paneli umieszczonych na dachu budynku.
Choć jego moc to całe 4 kW, przez noc spokojnie zapewni nam dopływ świeżych elektronów do naszej baterii trakcyjnej. Ja ustawiłem auto po południu koło godziny 17:00 i podpiąłem Teslę do ładowania. Przez 15 godzin auto pobrało aż 60 kWh darmowego prądu. To, plus to co było w naszej baterii wystarczyło, aby samochód o godzinie 8:00 rano zaraportował 96% stanu naładowania baterii. Jest dobrze, można jechać dalej.
Mogę z czystym sumieniem polecić ten hotel. Ma miłą obsługę, duży parking, Supercharger na tyłach budynku, piękne widoki na góry, a z przystanku tuż obok hotelu można linią F, czyli miejskim autobusem, dojechać do samego centrum miasta za jedyne 2,80 euro od osoby.
Innsbruck atrakcje:
Innsbruck ma też inne atrakcje, jak oszałamiający widok na całe miasto z tarasu widokowego Hotelu Adler. Gdzie można raczyć się pysznym i zimnym Aperol Spritz, podziwiając panoramę miasta. Jest też nasza ulubiona restauracja w centrum miasta zwana Goldener Adler Innsbruck, gdzie za 16,80 euro możemy zjeść pysznego sznycla po wiedeńsku.
Niestety w wersji nieco budżetowej, czyli z wieprzowiny i choć był przepyszny, człowiek jednak marzy o prawdziwym sznyclu z wybornej cielęciny. Jednak taka impreza przy czterech osobach dorosłych kosztowałaby niecałe 120 euro, nie licząc napojów, w postaci wina czy lokalnego piwa.
Wracając z wakacji nasz budżet był już praktycznie wyczerpany, tak więc musieliśmy zadowolić się odmianą nieco tańszą, aczkolwiek równie smaczną. W tym wypadku starczyło również na piwo i wino😊.
Po przespanej w wygodnym łóżku nocy i pysznym miejscowym śniadaniu, gdzie nie szczędzą zarówno, typowo austriackich specjałów jak szpeck, kiełbaski, czy miejscowe wyborne sery. Jak i bardziej południowych słodkości w postaci świeżych rogalików czy bułeczek na słodko, udaliśmy się w dalszą drogę.
Moje śniadanie zawsze wygląda tak samo. Zdradzę Wam jak. Najpierw na talerz trafiają dania słone. Wędliny i sery, które uwielbiam. Obowiązkowo, świeże pieczywo. Nie wiem jak to robią w tych wszystkich hotelach, ale pieczywo zawsze jest bardzo świeże i bardzo chrupiące jednocześnie.
Po tym jak pierwszy głód jest zaspokojony, robię malutką przerwę popijając sok i kawę.
Do drugiej kawy (zawsze są ich dwie lub trzy, mając na uwadze to, że zazwyczaj mam do przejechania dystans między 800 a 1000 km jednego dnia) zajadam słodkości. Rogaliki, bułeczki, dżemy, powidła, a czasami nawet Nutella. Wtedy czuje się jakbym miał kilka lat i ciągle był dzieckiem. Nutella, to zawsze dobre wspomnienia i zawsze ten sam niezmienny smak.
Jedziemy dalej
Plan przewidywał ominięcie górą Wiednia, co robimy już kolejny raz. Chociaż jeśli nie byliście w Wiedniu zróbcie to koniecznie, bo samo miasto jest piękne. Naszpikowane zabytkami, z doskonałymi restauracjami i wybornymi trunkami.
My ominęliśmy Wiedeń, który odwiedzaliśmy już kilkukrotnie, i pojechaliśmy w kierunku granicy z Czechami. Naszym celem był też bardzo ładnie położony Supercharger w Poysdorfie. Miejscowości tuż przy granicy z Czechami, jednak jeszcze na ziemi austriackiej.
Ładowarki są schowane tuż za hotelem i za pierwszym razem trudno było mi je znaleźć. To co prawda było już ładnych kilka lat temu i od tamtej pory bardzo chętnie tu zaglądam. Ładowarki to zacne wersje V2, dysponujące mocą 150 kW. W zupełności wystarczą do naładowania auta. Kiedy my pójdziemy delektować się Aperolem, szklanicą zacnego piwa, czy lampką miejscowego wina, które hotel sam produkuje i możemy je zakupić w miejscowej piwniczce. Jako kierowca niestety zawsze muszę obejść się smakiem. Za to na winnych zakupach nigdy nie skąpię😊.
Tuż obok hotelu znajduje się pole golfowe, gdzie bogaci austriaccy emeryci zabijają czas grając w golfa. Jedząc w hotelowej restauracji, czy spacerują podziwiając piękno miejscowego krajobrazu.
Po naładowaniu samochodu i zapłaceniu niewielkiego rachunku za napoje w postaci Aperolu, dużego piwa oraz porcji Apfel Strudel. Znanego w Niemczech i Austrii deseru, pojechaliśmy prosto do naszego ulubionego przydrożnego hotelu o nazwie „Zamecek” w którym to zatrzymujemy się zawsze po drodze, jedząc i popijając, a co?
Czas obiadu
Oczywiście miejscowe czeskie przysmaki, takie jak wołowina lub wieprzowina w sosie z dodatkiem bułczanych lub ziemniaczanych knedlików, popijana jak najbardziej zacnym czeskim trunkiem, czyli piwem Budvar, przepysznym, niestety w mojej wersji, bezalkoholowym. Wiadomo, kierowca zawsze cierpi. Widok zaś na prawdziwy Zamek a właściwie pałac w Mikulowie jest obłędny, szczególnie z zewnętrznych miejsc hotelowej restauracji. Nie obyło się więc bez fotografii tego zabytku, którego pierwotna wersja wybudowana została już w 1290 roku. Jest to więc kawał historii, jak by nie patrzeć.
Wielka podróż, zadowoleni podróżnicy, rewelacyjny wypoczynek, piękne widoki, dobre jedzenie i dobre trunki. Taki był wyjazd z Lublina w Polsce do Villeneuve-Loubet, znajdującej się we Francji, a konkretnie w regionie Prowansja.
Pogoda była rewelacyjna, morze ciepłe i czyste, apartament super wygodny i zadbany, z pięknym widokiem na port jachtowy oraz morze.
Tesla idealna na daleką trasę
Auto sprawiło się rewelacyjnie, przejechało 5700 km. Ładując się na Superchargerach Tesli, zużywając 1113 kWh energii. To odpowiada około 2600 zł, jeśli nasza Tesla ładowałaby się za pieniądze. Dystans ten, jadąc na przykład dwulitrowym, czteronapędowym Volvo S60. Przy obecnych cenach paliwa, to koszt prawie 4900 złotych. Auto to zużywa 8,5 litra benzyny na każde 100 km, jest to moje dodatkowe auto, bardzo wygodne, niestety kosztowne w użytkowaniu. Pamiętać należy, że ceny benzyny w krajach przez które przejeżdżaliśmy, można uśrednić do około 2 euro za litr.
Model S 90D, którym dane nam było podróżować, należy do mojego znajomego. Użyczył mi auta bezpłatnie. Co pozwoliło pojechać nam na Lazurowe Wybrzeże i z powrotem zupełnie za darmo, jeśli chodzi o koszt paliwa. Koszt podróży, który ponieśliśmy to opłaty za autostrady. W sumie za winietki i opłaty na bramkach musieliśmy wydać dokładnie 952 złote, pobrane z karty kredytowej. Dodatkowo kilka razy wrzucaliśmy drobniaki do automatów na autostradowych bramkach, tak więc możemy przyjąć że autostrady pochłonęły okrągły 1000 zł.
Wrócić do Prowansji? Zawsze i bardzo chętnie
Podróż była piękna, pouczająca, kształcąca, pyszna i bardzo ciekawa. Nasz najmniejszy podróżnik, piesek Leon, był bardzo grzeczny. Długie odcinki trasy były dla niego odpowiednim czasem na sen, choć często w dziwnych pozycjach. Miejsca, które obejrzeliśmy były piękne i obfitowały w mnóstwo zabytków. Malownicze miasteczka, rzeki, morze, restauracje położone tuż nad wodą, górskie strome drogi, bez barierek zabezpieczających, czy cudownie kwitnące pola lawendy… to wszystko sprawiło, że już dziś kilka dni po powrocie, wsiadałbym w Teslę i jechał z powrotem do Prowansji. Oczywiście przez Czechy, Niemcy, Austrię, Szwajcarię, Włochy… nie pominąłbym żadnego z tych krajów…
To już koniec opowieści z Prowansji. My wróciliśmy bardzo zadowoleni ze zdecydowanym niedosytem, jeśli chodzi o Francję. Was również zachęcamy do tego, abyście wsiedli w swoje elektryczne auta i ruszyli w trasę. Nie musi to być od razu tak długa trasa jak nasza. Możecie zacząć od bliższych atrakcji. Chorwackie wybrzeże, toskańskie widoki, czy czeskie Morawy, również będą wyśmienitymi kierunkami do przetestowania tematu podróżowania po Europie autem na prąd.
Koniec części 4 – ostatniej.