Koniec… jakie to smutne słowo. Coś się kończy, czyli nasz pobyt na Sycylii, ale z drugiej strony coś się zaczyna. Zaczyna się nasz powrót do domu. Jednak nie będzie to zwykły powrót po urlopie. Po pierwsze nasze urlopy, to nie odpoczynek, tak do końca. To również a czasami nawet przede wszystkim praca. Choć bardzo przyjemna:)
Praca polegająca na zwiedzaniu ciekawych miejsc, robieniu „miliona” zdjęć, robieniu notatek i zapamiętywaniu jak największej ilości szczegółów, które później muszę dla Was opisać w naszych artykułach na stronie. Ta praca to bardzo przyjemna część naszych wyjazdów. Smakujemy lokalnej kuchni, degustujemy lokalne wina. Cóż może być piękniejszego w życiu, od takich smakowitych doznań? No właśnie, dla nas nic… To lubimy robić najbardziej.
Ta część, choć ostatnia, może być nieco przydługa. W końcu będziemy mieli aż 3 noclegi po drodze. Jakże ciekawe, smakowite i z przepięknymi widokami. Ale po kolei. Pakujemy auto i wyjeżdżamy z połówki naszej sycylijskiej willi.
Dzień wcześniej
Tak, wyjechaliśmy o jeden dzień wcześniej. W związku z tym, że wulkan Etna walnął z grubej rury, obawialiśmy się tego, że dnia następnego, możemy napotkać trudności w dostaniu się promem na stały ląd. Na wyspie zapanowała może nie panika, ale swego rodzaju ożywienie i sporo ludzi zaczęło się zastanawiać, jak to będzie, i czy aby nie będzie dużo gorzej. W końcu z wulkanami, szczególnie tymi czynnymi, nie ma żartów. Tak więc, lekki rodzaj paniki udzielił sią i nam a że byliśmy praktycznie spakowani, ruszyliśmy o jedna dobę wcześniej, niż przewidywał nasz plan.
Prom – to popularna tutaj forma transportu, choć ma on ograniczoną ilość miejsc, przewidzianych na samochody. Udało nam się jednak wjechać za pierwszym podejściem i mimo sporej kolejki, załapaliśmy sią na samą końcówkę promu. Limonka stała jako jedno z ostatnich aut, które wjechały na pokład.


Zainteresowanie autem było ogromne. Wiele osób robiło zdjęcia, a my obserwowaliśmy wszystko z wyższego poziomu. To ten „balkon”, który widzicie na górze z napisami SAFETY itd. Sam prom płynie na stały ląd około 20 minut. Jest bliziutko i trwa to bardzo szybko. Poza tym na promie jest swego rodzaju bar i pseudo restauracja. Nie korzystaliśmy ale widziałem, że wiele osób zamawiało kawę i drobne przekąski. Ciastka, rogaliki, kanapki, chipsy i tego rodzaju żywność, za którą nie przepadam. Poza tym jak się domyślam, i jak zauważyłem kontem oka, ceny nie zachęcają do dużych zakupów. Na promie są również toalety z których można skorzystać. Niestety kolejki nie są wcale małe. Włosi chyba pija zbyt dużo kawy o poranku, a wiadomo jak wpływa kawa, na pęcherz człowieka:)
Pierwszy przystanek, wielki hotel pośrodku… niczego
Miejscowość Palmi. To tam w hotelu o nazwie GRAND Hotel Stella Maris Italia, znajduje się Supercharger. Ładowarek nie jest dużo, ale to przyjemne miejsce. Każda stacja jest zadaszona, a na dachu są zamontowane panele fotowoltaiczne. Poza tym hotel jest wielki, ma duży zewnętrzny basen, i akurat organizowano tam wesele, które miało się odbyć zapewne wieczorem. Stoły z pięknymi obrusami i wyszukane zastawy, robiły naprawdę duże wrażenie.
My poszliśmy tylko na szybką kawę, po czym wróciliśmy do naszej Tesli, która ładowała się dość dziarsko, bo 143 kW, leciały sobie przez dość długi czas. Później wszystko zwolniło, jak to w elektrykach bywa. Im więcej w baterii, tym wolniejsze ładowanie.



Hotel jest przyjazny użytkownikom Tesli. Specjalna duża informacja wywieszona na zewnątrz informuje o tym, że każdy kto ładuje tu swoje auto, po okazaniu kluczyka, czy karty, otrzyma 10% zniżki na różne hotelowe atrakcje. Korzystać zaś można i z basenu i z siłowni i z kawy… która jest tu typowo włoska. Czyli bardzo dobra.


Obiad w szczerym polu
Dalsza droga wiodła przez piękną Kalabrię. Krainę która bardzo się zmieniła przez ostatnie lata. Byliśmy tam ostatni raz jakieś 15 lat temu, i teraz Kalabria, to nowoczesne autostrady, nowe budownictwo, zadbane plaże. Pamiętaliśmy to nieco inaczej, spędzając dwa tygodnie niedaleko miasta Tropea. Dziś ta część Włoch podoba nam się znacznie bardziej. Dużym zdziwieniem dla nas było, że mimo tego, że to samo południe Italii, jest tu mega zielono. Nie powiem jak w tropikach, ale uderzyła nas ta zieleń, kiedy jechaliśmy przez setki kilometrów kalabryjskiej autostrady wiodącej na północ kraju.
Kolejne ładowanie to Supercharger w Morano Calabro, tuż obok niedużego hotelu Regina. Był czas obiadowy, więc postanowiliśmy odwiedzić pobliską restaurację. Jedną z dwóch. Wybraliśmy niepozorny budynek usytuowany tuż przy drodze. Nie wyglądał za specjalnie, ale było tam mnóstwo miejscowych. A to zawsze dobry znak. Nie zawiedliśmy się. Co nas zaszokowało najbardziej? CENY!!! Jest tu mega tanio w porównaniu do bardziej turystycznych miejsc we Włoszech. La Baita di Campotenese to niewielki lokal, podający lokalne dania i ogromną ilość pizzy. Mają tu fajny piec do pizzy, a zapach unosi się dosłownie wszędzie.



Pizzę można tu zjeść już od 5 euro – SZOK! Najdroższa to zaledwie 10 euro. U nas chyba trzeba zapłacić więcej:) Ja osobiście wybrałem świeżą pastę, czyli makaron z dodatkiem Porcini, czyli grzybów, a konkretnie chodzi o Borowiki. Doskonałe danie za 13 euro. Sznycle cielęce mojej żony, podane w towarzystwie sosu cytrynowego to wydatek zaledwie 11 euro. Tak, za cielęcinę nie zapłacimy tu majątku. Dania nie były ogromne, ale powiedziałbym w sam raz. Do najedzenia, ale nie przejedzenia. Kiedy więc my zajadaliśmy włoskie przysmaki, Limonka, która w międzyczasie już zdążyła się naładować, została przeze mnie przestawiona z SuC, tuż pod restauracyjny taras.



Po zacnym posiłku i naładowaniu Tesli prawie do pełna, ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem było miejsce, które bardzo lubimy. To słynne wybrzeże Amalfi.
Amalfi Coast, ach te widoki…
Jazda wąskimi uliczkami wybrzeża amalfitańskiego, to zawsze wyzwanie. Szczególnie, kiedy musisz się minąć na przykład z autobusem, których tu nie brakuje. Często wydaje ci się, że jedziesz prawie po ścianie. Drogi bowiem są tu niemal przyklejone do pionowych skalnych ścian, wysokich często na kilkadziesiąt metrów.
Zatrzymaliśmy się w obiekcie o nazwie Villa Felice. To przytulny pensjonat prowadzony przez bardzo miłą właścicielkę. Z naszego ogromnego tarasu mieliśmy taki widok…



Pokoje były przestronne a łazienka czyściutka. Z małym filuternym okienkiem na końcu pomieszczenia. Auto stało pod prowizorycznym dachem. Dającym jednak cień, co jest dość ważne w tym gorącym klimacie, jaki panuje tu latem. Sam budynek był jakby nagryziony zębem czasu, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dodawało mu to historyczności i uroku. A w końcu tego się szuka, włócząc się po jednym wielkim zabytku, jakim jest słoneczna Italia.


Wracając do pokoju. Był wyposażony w klimatyzację, którą szybko uruchomiliśmy, oraz wielkie i wygodne łóżko. Poza tym, jak wspomniałem, mieliśmy do naszej wyłącznej dyspozycji ogromny taras. Myślę, że minimum 30-35 metrów kwadratowych. Były tam dwa wielkie i wygodne leżaki, ogromne plażowe ręczniki, oraz mały i jakże uroczy stoliczek z dwoma krzesłami. Idealny do postawienia na nim lampki wina, dobrze schłodzonej, bo upał był okrutny.


Jedzenie na wysokim poziomie
Wieczorem udaliśmy się na późny obiad. Pani zapytała na którą godzinę ma przygotować stolik. Byliśmy sami. Na wielkim tarasie z widokiem. Rewelacja. Na przystawkę dostaliśmy wyborną bruscettę, smakującą pomidorami dojrzałymi w słońcu. Skropioną miejscową oliwą. Wyborna przystawka, szkoda że tak mało:)
Na danie główne ja wybrałem, a jakże, nie bezie to zdziwieniem, Fritto Misto. Moja druga połowa zdecydowała się na makaron z krewetkami. Do tego wybraliśmy polecane przez właścicielkę doskonałe acz, nie tanie wino. Również lokalne. Nosi ono nazwę „Giardino di Klingsor”, cokolwiek to znaczy. Jest lekkie, wytrawne. Idealnie pasuje do owoców morza. Niestety butelka ma tylko 375 ml. Co nieco mnie zdziwiło. Jednak każde euro wydane na to wino, warte było wydania. Zdecydowanie tak.
To był iście królewski posiłek. Restauracja jest dość nietypowa. Przeznaczona głównie dla gości obiektu. Nie ma tam tłumów. Siedzisz i podziwiasz piękne widoki, zajadając jednocześnie doskonałe dania włoskiej kuchni. Proste do bólu. Jednocześnie smakujące tak, jak smakować powinny.



Noc przeleciała tak szybko, jak mrugnięcie okiem. W jednej chwili zasypiałem a w drugiej obudziłem się o poranku, widząc przez okno taras skąpany w promieniach wschodzącego słońca.
Po tak pięknych wrażeniach, zarówno kulinarnych jak i widokowych, czas ruszyć dalej. Najpierw jednak, warto zjeść dobre śniadanie z pięknym widokiem. Jedliśmy je na tarasie widokowym Villi Felice. Tam mieści się zarówno restauracja, jak i w godzinach porannych sala śniadaniowa, z królewskim widokiem na wybrzeże. Co można zjeść na śniadanie? Właściwie wszystko, co zechcecie. Wędliny, pieczywo, na słodko i na słono. Jogurty, płatki, omlet, bekon, kawa, pomidory… czego wasza śniadaniowa dusza zapragnie, na pewno znajdziecie to w Villi Felice.



Ruszamy na Rzym
Zabrzmiało to co najmniej groźnie. Ale nie, nie będziemy wiecznego miasta podbijać. Będziemy je odwiedzać po raz kolejny, nie wiem który już, ale wydaje mi się, że co najmniej po raz szósty lub siódmy. Bywaliśmy tu dość często, ale za każdym razem odkrywamy coś nowego. Po spakowaniu się i zapakowaniu Tesli, ruszyliśmy na stację Supercharger, która była prawie po drodze. Musieliśmy nieco nadrobić drogi, ale było to niezbędne do tego, aby kontynuować podróż. Wiadomo, elektryk bez prądu nie pojedzie:)
Zanim jednak wyruszyliśmy we właściwą drogę, postanowiliśmy zrobić sobie mały lokalny spacer po Amalfi Coast, a konkretnie po miejscowości o nazwie Amalfi. Jest tam pięknie, choć nieco ciasno, jeśli chodzi o jazdę autem i samo parkowanie. Znaleźliśmy jednak wygodny parking nad samym morzem. Limonka czekała na nas a my podziwialiśmy piękno lokalnych zabudowań i uroku amalfitańskiego nadbrzeża.



Po małym spacerze ruszyliśmy w stronę stolicy Italii.
Rzym… wieczne miasto
To nasz kolejny przystanek. Rzym jest piękny o każdej porze roku. My zaglądamy tu przy każdej możliwej okazji. Mamy swoje ulubione miejsca, ale chętnie też poznajemy nowe. Zatrzymaliśmy się w hotelu Milton Roma. Bardzo przyjemne i klimatyczne miejsce. Niestety wjazd do tego hotelu, a właściwie na jego parking, znajdujący się za hotelem (z tyłu budynku) to prawdziwa katorga. Trzeba jechać dookoła i zrobić niezłe kółko, po czym zadzwonić domofonem, ledwo widocznym, wtedy dopiero hotel otworzy bramę. Jest tam też stacja ładowania. Słupek AC o mocy 11 lub 22 kW, niestety nieczynny z powodu planowanej przebudowy parkingu. Pracownicy nie mieli pojęcia o mocy stacji.
Po zaokrętowaniu się w pokoju hotelowym, i małym odpoczynku (prysznic był jak zbawienie, w końcu to Włochy i środek lata, więc słoneczko przygrzewa bez cienia litości:), ruszyliśmy w miasto… Co do pokoi to, są one duże, czyste i wygodne, tak samo jak łazienki. Możecie więc spokojnie zatrzymać się w tym hotelu. Już wiecie też, jak trafić na parking, gdzie Wasze auto będzie bezpiecznie zamknięte z daleka od rzymskich ulic.


Zwiedzamy piękny Rzym
To miasto ma coś w sobie. Zawsze kiedy tu jesteśmy, przenosimy się jakby w inny świat. Na każdym kroku można trafić na artefakty przeszłości mające 2 czy 2,5 tysiąca lat. Wykopaliska archeologiczne, stare rzeźby, które jakimś cudem ciągle stoją. No i wizytówka Rzymu, czyli wielkie Koloseum.



Samo miasto a właściwie jego centrum z najbliższymi zabytkami możecie zwiedzić na piechotę. Myśmy tak właśnie zrobili, nie pierwszy raz zresztą. Jest jednak jeden minus. Nogi będą Was bolały, na bank! No i załóżcie zdecydowanie wygodne buty. Po kilku godzinach łażenia po Rzymie, będziecie marzyć o odpoczynku. Wtedy warto usiąść w jednej z niezliczonych restauracji.
Rzymska kuchnia
Nasza ulubiona prowadzona przez polkę i jej męża Sycylijczyka, niestety była zamknięta z powodu remontu. Musieliśmy więc wybrać coś innego. Na chybił trafił, ale z daleka od głównych szlaków turystycznych. Choć z naszego stolika widzieliśmy Koloseum, ceny nie były tu zbyt wygórowane, a wino i piwo, miały zdecydowanie odpowiednią temperaturę, w ten upalny letni dzień. Pan kelner był super uprzejmy i bardzo miły. Leon oczywiście dostał miseczkę z zimną wodą, jak często się to dzieje we włoskich restauracjach. Kochają tu psiaki, bez dwóch zdań.


Jak siedzisz we włoskiej knajpce, to musisz jeść makaron. To oczywista oczywistość:) A na poważnie, włosi robią to najlepiej. Makarony są najwyższej jakości, zawsze al dente, czyli nie rozgotowane, a stawiające zębom lekki opór. Do tego wyśmienite sosy, zawsze o głębokim smaku, zazwyczaj duszone i gotowane godzinami. To właśnie esencja makaronów podawanych w Italii.
Do tego zawsze schłodzone wino, szczególnie podczas letnich upałów. Włosi jednak nie stronią również od piwa. Może nie są jako kraj piwną potęgą, ale chętnie sięgają po swoje krajowe Peroni czy Birra Moretti. Piwa te są dość lekkie, o niezbyt wysokiej zawartości alkoholu. Nasza restauracja nazywała się Volare i mieściła się na ulicy Via di San Giovanni in Laterano, niedaleko Koloseum. To informacja dla tych, którzy chcieliby odwiedzić to miejsce. Możemy je polecić z czystym sumieniem. Byliśmy najedzeni i zadowoleni. Klikając w link przeniesiecie się bezpośrednio na stronę Volare-Menu, gdzie możecie sprawdzić co dają i za ile:) Bez obawy jednak… nie zbankrutujecie, to pewne.
Nogi bolą ale trzeba ruszać dalej
Po zrobieniu chyba „miliona” kilometrów na „nogach” po rzymskich ulicach, i przespaniu nocy w hotelowym pokoju, ruszyliśmy dalej. To już koniec naszych włoskich destynacji. Naszym kolejnym celem był hotel, dobrze nam i już teraz Wam znany (jeśli czytaliście nasze inne przewodniki), aczkolwiek położony na ziemi austriackiej. Mowa oczywiście o naszym ulubionym eduCARE Hotel. To oaza spokoju z wyborną kuchnia i doskonałym lokalnym piwem.
Z Rzymu mieliśmy tam kawałek drogi. Prawie 800 km. Jednak to był najbardziej pechowy dzień jazdy, podczas naszych wszystkich wyjazdów po autostradach Europy. Trzy wypadki, wiele utrudnień w ruchu związanych z remontami. Jeden wypadek śmiertelny. Naprawdę straszny. Koło 60 letni mężczyzna dosłownie goniący, swoim kabrioletem po autostradzie. Mijał nas dosłownie kilka minut wcześniej. Zwróciłem na niego uwagę, bo minął nas jak błyskawica. Jednak dosłownie 7-8 minut później ugrzęźliśmy w dużym korku.
Kiedy dojechaliśmy do miejsca wypadku, okazało się, że biały kabriolet, którym podróżował ów mężczyzna stoi, dosłownie wbity, pod naczepę niskopodłogową na lewym pasie autostrady. Musiał z impetem uderzyć w wielkiego Tira, a naczepa dosłownie ścięła auto pozbawiając go górnej części karoserii. Myślę, na podstawie tego co widziałem, przejeżdżając dosłownie 2-3 metry od miejsca wypadku, że kierowca prawdopodobnie stracił głowę (dosłownie) w wyniku uderzenia w naczepę Tira. Chyba nie mogło się to skończyć inaczej. Nie miał szans zareagować i się schować, bo prędkość była zdecydowanie zbyt duża.
Takie to przykre drogowe zdarzenia spowodowały, że niespełna 800 kilometrowa trasa zajęła nam aż 14 godzin. To była najdłuższa i najbardziej męcząca trasa z jaką miałem do czynienia. Nie ze względu na przejechane kilometry, ale ze względu na czas jazdy i mnogość kłopotów po drodze. Niezależnych od nas. Cóż, to po prostu był pech i to na mega dużą skalę.
Hotel eduCARE – ostatni przystanek
Po bardzo ciężkim dniu jazdy, i bardzo długim, to trzeba podkreślić, koło godziny 23:00 dojechaliśmy do hotelu. Na szczęście obsługa na nas zaczekała, bo w tym hotelu nie ma całodobowej recepcji. Było jak zwykle miło a na pytanie czym tym razem przyjechaliśmy powiedziałem, że rano zrobię prezentację auta, bo jest ono wyjątkowe.
Z samochodu wziąłem tylko to co niezbędne i odebrałem z recepcji uzgodnione przez telefon i dobrze schłodzone 4 lokalne piwa. Kupuję je zawsze będąc w eduCARE, bo są po prostu doskonałe i niezastąpione po całym dniu jazdy autem. Pozwalają również błyskawicznie ugasić pragnienie i zasnąć dosłownie w ciągu sekund. To zdecydowane zalety tego trunku. Nie myślcie sobie, że „wciągnąłem” aż 4 butelki złotego trunku. Wypiłem zaledwie jedno, to wystarczyło. Reszta pojechała z nami do domu, jak zwykle:)
Rano wstaliśmy dość wcześnie. Samochód naładował się na darmowej w tym hotelu ładowarce marki Tesla. Tak zwane Destination Chargery są często ulokowane właśnie w hotelach, tak aby użytkownicy aut marki Tesla, mogli bez problemu uzupełnić energię w czasie podróży. Rano odbyła się również prezentacja Limonki, która na wszystkich zrobiła piorunujące wrażenie. Co do ładowarek mają ich tu więcej, również dla aut innych niż Tesla.


Przyznacie sami, że to auto zdecydowanie wyróżnia się na tle monotonnych lokalnych barw. Nie rozumiem też, czemu ludzie wybierają samochody w tak smutnych kolorach. Szary, srebrny, czarny… nuda! Limonka ożywiła nieco jednostajny austriacki pejzaż:)
Co można zjeść zarówno na późny obiad, na który myśmy się już nie załapali, ze względu na bardzo późną porę, jak i na „wypasione” śniadanie, możecie przeczytać pod naszym linkiem opisującym polecane noclegi, a dotyczącym właśnie Hotelu eduCARE. Zapraszamy do lektury.
Dalsza droga, czyli jedziemy na czeski obiad
Po drodze z eduCARE mieliśmy jeszcze przystanki w postaci postojów na ładowanie, czy małą czarną. Zbliżaliśmy się jednak do naszej kolejnej ulubionej destynacji. Miejscowości Mikulov w Czechach. Tam w hotelu Zamecek, zatrzymujemy się zawsze na obiad lub zimne piwo (nawet bezalkoholowe dla mnie, jest całkiem niezłe). Opis pyszności z Hotelu Zamecek znajdziecie w naszym dziale restauracje.


Z takim pięknym widokiem na nasze auto i zamek, choć bardziej chyba pałac, w Mikulovie, można zjeść dobry czeski obiad. Zamówiliśmy tym razem coś bardziej na modłę austriacką. Sznycle w towarzystwie frytek, sosu, i małej sałatki. Były bardzo smaczne i odpowiednio przyrządzone. Właściwie nie ma się czego czepiać, jednak tego typu potrawy smakują lepiej w austriackim anturażu:)


Choć ostatecznie trzeba przyznać, że takie danie z takim widokiem, rozpościerającym się z naszego stolika, to absolutnie nie powód do narzekań:) Było smacznie, jak zawsze, piwo było wyborne i zimne, moja Coca-Cola (którą tym razem wybrałem), była zbyt słodka, dobrze jednak, że była schłodzona do odpowiedniej temperatury. Po takim obfitym jak dla nas obiedzie, ruszyliśmy w stronę Polski.
Po drodze jak zwykle kilka przystanków, na ładowanie, na kawę, na toaletę. W Polsce jedziemy już właściwie na pamięć. Zatrzymując się na znanych nam ładowarkach, jak ta w Krakowie przy KFC, czy kolejna w Rzeszowie, koło sklepu Kaufland. Robimy tam również najpotrzebniejsze zakupy do domu. W końcu po 3 tygodniach nieobecności w domu, nasza lodówka zawsze świeci pustkami. Przy okazji ładowania, oceniam też ilość martwych ciał, które padły ofiarą rozpędzonej na autostradach Europy Limonki. Przede mną ciężkie zadanie, umycia auta, tak aby żaden martwy robaczek nie pozostał na lakierze:)


Wielka szkoda, że…
To już koniec naszej opowieści z Sycylii. Była to fantastyczna przygoda wypełniona pięknymi widokami, doskonałym jedzeniem, wybornymi winami, oraz ponad 7300 przejechanymi kilometrami, naszym niezawodnym elektrycznym autem, czyli Teslą Model 3 w wersji Long Range. Auto od naszego partnera firmy NoSmogRent, jak zwykle nie zawiodło nawet na chwilę. Stawiając czoła trudom sycylijskiej wyprawy i przede wszystkim temperaturom, przekraczającym nawet 40 stopni Celsjusza w cieniu. Nie było łatwo, ale wszystko poszło jak z płatka.
Zobaczyliśmy i zwiedziliśmy piękne miejsca. Piękne plaże i stare zabytki. Trafiliśmy również na polski artystyczny akcent w miejscu w którym się tego kompletnie nie spodziewaliśmy.
Było po prostu tak jak być powinno… za każdym razem, kiedy wyjeżdżamy elektrykiem na zwiedzanie pięknej Europy.
Koniec części 5, niestety już ostatniej, jeśli chodzi o Sycylię, czyli największą wyspę Morza Śródziemnego.