Kiedy już człowiek obejrzy kolorowe miasteczka okręgu Cinque Terre, pozwiedza zakątki pięknej Toskanii, zje naprawdę dużo miejscowych dań, oraz wypije, a może kulturalniej zabrzmi zdegustuje:) wystarczającą ilość włoskiego wina, nadchodzi czas (choć bardzo niechętnie) aby pomyśleć o powrocie.
Niestety z tym aspektem zawsze mamy problem. Po prostu nie chce nam się wracać. W domu jest zimno, nudno, no i trzeba chodzić do pracy… Na wyjazdach przenosimy się w inny świat. Inny wymiar. Wymiar relaksu, odpoczynku (szczególnie tego psychicznego), i totalnego nic nierobienia. No może oprócz zwiedzania i oglądania tego wielkiego muzeum, jakim są Włochy. Całe Włochy bez wyjątku. Czy jesteś w wielkim mieście jak Rzym, Neapol, czy Mediolan. Czy w małej dziurze jak Casole d’Elsa lub Torre Santa Sabina. Zawsze znajdziesz coś do zwiedzania, fotografowania i zdecydowanie do jedzenia:)
Zabytki i jedzenie, to dwie absolutnie zawsze pewne rzeczy w Italii…
Takie są Włochy i wszystkie bez wyjątku regiony tego zabytkowego i pięknego kraju. Jak wspomniałem, wyjeżdżając bardzo cierpimy. Mimo, że w bagażnikach naszych Tesli, czy innych aut elektrycznych, którymi jeździmy, zazwyczaj piętrzą się góry smakołyków, takich jak niezliczone rodzaje wina, oliwy, serów czy mąki (której moja żona zabiera zawsze tyle, że mogliby nas aresztować pod zarzutem wywozu podstawowego składnika włoskiej żywności – czytaj makaronu:)
To wszystko co zabieramy ze sobą nas cieszy i gwarantuje wspomnienia i smak, który zostaje z nami jeszcze długo po powrocie. Niestety nie ma u nas w Polsce tego wyjątkowego klimatu. Ciepła, luzu i nie przejmowania się praktycznie niczym. Dla Włochów najważniejsza jest kuchnia, wino, i to aby cieszyć się życiem. Mam wrażenie, że u nas w Polsce najważniejsze są pogoń (nie wiadomo za czym), wieczny stres i pośpiech. Tak to właśnie odczuwam. Dlatego uwielbiam opisywać Wam to wszystko co udało nam się odkryć i zobaczyć, zjeść oraz wypić na włoskiej ziemi.
Powrót
Kiedy auto spakowane, ledwo, ledwo. To było prawdziwe wyzwanie. Ponieważ byliśmy ze znajomymi, Teslą Model 3 (autem najmniejszym z aut tego producenta) spakowanie wszystkiego co chcieliśmy zabrać okazało się nie lada sztuką. Poza tym nie obrażając Pań, to właściwie ich wina. Tak, kobiety maja ten szósty zmysł, który pozwala im dostrzec wyjątkowe przedmioty na sklepowych wystawach, nawet z odległości kilkudziesięciu metrów. Nie śmiejcie się. Nie ma w tym przesady. To fakt, prawie naukowy! My faceci zabieramy tylko to co niezbędne. Absolutnie niezbędne. Kilkadziesiąt butelek z winem, Gin, który kosztuje we Włoszech 40% mniej niż u nas w Polsce. Kilkanaście butelek oliwy Extra Vergine, oraz jakieś 2-3 kilogramy włoskich serów. To pakuje do bagażnika prawdziwy facet. Rzeczy niezbędne do normalnego funkcjonowania w warunkach polskiej zimy. W końcu trzeba jakoś przetrwać do kolejnego wyjazdu, który zazwyczaj odbywa się u nas dopiero w maju lub czerwcu roku następnego.
Kobiety za to, jak już napisałem zabierają rzeczy zupełnie zbędne. Kupują naczynia (które w domowych szafkach już i tak się nie mieszczą, tyle ich jest), kupują garnki i patelnie. Obrusy na stół oraz ubrania. Ogromne ilości wspomnianych przedmiotów znajdują się w domu i są dobrem niezbywalnym, nie znikają ani ich nie ubywa. Z roku na rok jest ich coraz więcej. Nasze męskie zdobycze to trochę jak źródła odnawialne… Ulegają wyczerpaniu z upływem czasu. Szczególnie zasoby wina potrafią się wyczerpać zaskakująco szybko. Dlatego musimy je regularnie uzupełniać. Inaczej skończą się zupełnie i nie będziemy mieć w domu kompletnie żadnego zapasu. Zupełnie odwrotnie niż obrusy czy naczynia. Tego tylko przybywa. No chyba że coś się zbije:)
A na poważnie, kiedy już upchnęliśmy wszystko w nasze auto, (również przy pomocy kolan) mogliśmy ruszyć w drogę powrotną. Zostawiliśmy nasze piękne Borgo al Cerro i ruszyliśmy w drogę.
Trasa
Ruszyliśmy w kierunku Ferrary, gdzie przy autostradzie naładowaliśmy auto na lubianej przeze mnie sieci FreeToX, która na swoich ładowarkach używa w 100% odnawialnej energii. To dobre uczucie, kiedy jedziesz autem używając zielonej energii, która napędza twojego elektryka. Stacje tej sieci są bardzo często rozmieszczone tuż przy autostradzie. Dobra lokalizacja i wystarczające odległości miedzy ładowarkami (średnio co 40-60 km). Nie ma więc ryzyka, że zabraknie nam energii podczas jazdy. To bardzo częsta obawa ludzi, którzy dosłownie, boją się jeździć autami na prąd. Tu, przy włoskich autostradach nie ma się czego bać. Ładowarek jest aż nadto, i często trzeba je mijać, bo po prostu nie potrzebujemy się ładować aż tak często. To prawdziwa wygoda.
Z włoskich autostrad udaliśmy się prosto na autostrady austriackie. Nieco mniej przeze mnie lubiane. Choć nie ma na co narzekać. Jednak w porównaniu do sporej części włoskich szybkich tras, autostrady w Austrii są węższe, zazwyczaj to dwa pasy. Mają też coś czego nie lubię. Środowiskowe ograniczenie IG-L. Ograniczenie do zaledwie 100 km/h. Niby nie dotyczy ono aut elektrycznych, ale niestety moi koledzy, którzy tak myśleli, zostali obdarowani austriackimi mandatami. Podobno można się odwoływać i tak dalej, ale myślę, że po prostu lepiej nie ryzykować. Jadę więc stówką, jak spalinówki i denerwuje się, że tak wolno. No cóż, tak po prostu jest i nie ma co narzekać. Dobrze, że w ogóle mamy w Europie wynalazek taki jak autostrady. To piękny twór, który znacząco przyśpiesza przemieszczanie się po Starym Kontynencie.
Ciekawostką jest, że na ziemi Austriaków ładowałem się po raz pierwszy na stacji firmy Shell. Piękne i zadaszone ładowarki o mocy 360 kW. Potęga w najlepszym wydaniu. Karta Shell Recharge zadziałała od razu a my mogliśmy sobie usiąść na stacji benzynowej i w spokoju napić się całkiem niezłej kawy. Jest ona zdecydowanie wskazana podczas długich podróży. Zupełnie odwrotnie od napojów energetycznych, których nie używam nigdy. Mam na ich temat bardzo złe zdanie, ale nie o tym będę tu pisał.
Czas na odpoczynek
Kiedy przejeżdżasz w ciągu dnia kilkaset kilometrów, po jakimś czasie marzysz o ciepłym posiłku i wygodnym łóżku. To zawsze nagroda, szczególnie dla kierowcy, który nie może sobie pozwolić aby usnąć podczas jazdy. Byłem więc najbardziej niewyspaną osobą z całej naszej czwórki:) Jednak kiedy zajechaliśmy pod nasz hotel w Wiener Neustadt niedaleko Wiednia, wiedziałem, że to będzie udany wieczór a hotel spełni nasze oczekiwania. Było już ciemno, a miła Pani z recepcji powiedziała, że możemy zostawić auto centralnie pod wejściem do hotelu. Bliżej już nie można było.
Sam Hotel był w staro austriackim stylu. Nosił nazwę Hotel Zentral i faktycznie znajdował się w centralnym punkcie miejscowości, czyli przy głównym placu jak mniemam, choć topografii Wiener Neustadt nie znam kompletnie. Tak to przynajmniej wyglądało. Na samym placu, bardzo zresztą zadbanym, nie było zbyt wielu osób, raczej pojedynczy spacerowicze. Pokoje były dość przestronne i czyste. Mieliśmy też balkon wychodzący wprost na plac główny miasta. Piękny widok, szkoda że już po ciemku, niestety.
Jedzenie… rzecz ważna
Po zakwaterowaniu, ruszyliśmy w miasto. W końcu po wyczerpującym dniu należała nam się solidna dawka austriackiej kuchni. Duże krzepiące ducha i ciało porcje. Na to liczyliśmy. Szukaliśmy po omacku i w końcu po jakichś 10-15 minutach spaceru, zaciekawiła nas jedna kulinarna miejscówka. Gasthaus zum Dom, bo tak się owo miejsce nazywało, przyciągnęło nas gwarem i pysznymi zapachami. Poza tym zobaczyliśmy na stołach uczciwe kufle miejscowego piwa, co oznaczało uzupełnienie elektrolitów na najwyższym tutejszym poziomie.
Od razu zaznaczam, że aby napić się herbaty w tego typu przybytku, lepiej ją zabrać ze sobą. Nie posiadają tu tego trunku i lepiej go nie zamawiać, bo obsługa kelnerska reaguje na hasło herbata, nieco dziwnie, jakby z ironicznym uśmieszkiem. Jak zrozumieliśmy tu przychodzi się na piwo i duże porcje miejscowych przysmaków. Stanęło więc na Szpeclach z patelni, oraz dobrze Wam znanych a moich ulubionych Wiener Schnizlach, czyli sznyclach po wiedeńsku. Były wyborne, jak zawsze w Austrii.
Napojem regeneracyjnym, jak już wcześniej wspomniałem, był duży kufel piwa. W odpowiedniej temperaturze. Czas mijał a my siedząc w ciepłym i przyjemnym lokalu relaksowaliśmy się po całodniowej jeździe. Leon, nasz mały czworonożny podróżnik, jak zwykle zachowywał się wzorowo. Grzecznie uczestniczył w posiłku, degustując małe kawałki sznycla, dla smaku (w hotelu miał swoje psie jedzenie). Wszystko to, ku uciesze innych gości oraz obsługi, która z uśmiechem patrzyła na Leona. Oczywiście wcześniej zapytaliśmy czy możemy usiąść przy stole z psem. Widać, 3 kilogramowy mały York, nie stanowi tu żadnego problemu. Lokal okazał się naprawdę miejscem dog-friendly, co nas bardzo ucieszyło, bo Leon podróżuje z nami już od 5 lat i przejechał ponad 65 000 km po całej Europie.
To był bardzo miły i udany dzień. Piękne widoki mijanych miast, przepiękne austriackie góry, dobry hotel i wreszcie wyborne jak zawsze w tym kraju jedzenie. Czego można chcieć więcej? No właśnie… chyba tylko kilku godzin snu w wygodnym hotelowym łóżku.
Pora ruszać
Po śniadaniu ruszyliśmy od razu w dalszą drogę. Jednak nasze auto wymagało naładowania. Hotel nie posiadał bowiem stacji ładowania. Niestety czasami trafiamy na bardzo dobre hotele, lecz jeszcze nie wyposażone w odpowiedni sprzęt do ładowania aut elektrycznych.
Jednak znalezienie ładowarki w okolicach Wiednia to żaden problem ani wyzwanie. Jest ich naprawdę dużo. Wybraliśmy sieć, której nie znałem wcześniej. Ładowarki położone były w spokojnym miejscu, tuż obok restauracji sieci McDonald’s. Można więc było usiąść i napić się na przykład kawy.
Sieć na której się ładowałem to dla mnie nowość. Nazwa MER nic mi nie mówiła. Jednak stacje tej sieci są całkiem zacne i mają odpowiednią moc. Nie zwróciłem uwagi na moc maksymalną tych ładowarek, ale przy stanie naładowania około 55% auto pobierało 110 kW. To dobry wynik. My spokojnie posiedzieliśmy sobie pijąc kawę, a Tesla naładowała się prawie do pełna. Kiedy jedziesz ze znajomymi, zawsze jest milion tematów do rozmów. Przy kawie czas mija szybko i zanim się obejrzysz samochód jest naładowany i można ruszać w dalsza drogę.
Jeszcze pachnące nowością ładowarki od MER. Po małych poszukiwaniach znalazłem informację, że firma ta wywodzi się z Bawarii w Niemczech. Początkowo była tylko projektem badawczym, jednak z czasem przekształciła się w wiodącą na niemieckim rynku firmę, dostarczającą energię dla aut EV. Obecnie swoje palce w całym biznesie firmy MER maczają również Norwegowie.
W Czechach jak w domu
Opuściliśmy Austrię i wjechaliśmy do Czech. To nasze stałe i dobrze nam znane trasy. Mikulov, gdzie lubimy zjeść obiad w Hotelu Zamecek. Potem Ołomuniec, gdzie praktycznie zawsze zajeżdżamy na Supercharger w tej miejscowości, tuż obok stacji benzynowej. Tym razem też tak było. Odwiedziliśmy ładowarkę Tesli i kiedy auto uzupełniało energię, my udaliśmy się na mały obiad właśnie na wspomnianą wcześniej stację benzynową. Ma ona wydzieloną część gastronomiczną. Nasz wybór padł na kotlety smażone w głębokim tłuszczu. Taki Wiener Schnitzel, tylko po czesku:), do tego bułeczka i sałatka. Do picia, rodzaj kompotu, dla mnie zbyt słodkiego, jednak napoje typu Cola są jeszcze słodsze. Zadowoliłem się więc czeskim kompotem.
Jedzenie nie należało do lekkostrawnych więc wystarczyło nam aż do końca dnia. Auto naładowałem prawie do pełna, aby wystarczyło nam na jak najdłuższy odcinek drogi powrotnej. Z Ołomuńca do Lublina jest prawie 600 km, więc nie było to nasze ostatnie ładowanie. Jednak ostatnie za granicami kraju. U nas praktycznie jadę już na pamięć. Zatrzymując się w Katowicach, Krakowie czy Rzeszowie, aby nieco podładować auto. To już krótkie odcinki, które spokojnie można przejechać bez żadnego stresu. Tak to wygląda na własnym podwórku.
To już koniec naszej wyprawy do Cinque Terre. Było pięknie, i relaksacyjnie. Jak zawsze w Italii. Było smacznie i kolorowo. Zarówno jeśli chodzi o potrawy jak i oszałamiające widoki włoskiego wybrzeża. Czy kiedyś tam wrócimy? Oczywiście, że tak. Już tam wróciliśmy, choć jeszcze tego nie opisałem.
Wróciliśmy tam innym autem. Po raz pierwszy nie była to Tesla, a bardzo interesujący i komfortowy EV zza Wielkiego Muru:) Ale o tym wkrótce w kolejnej opowieści o Toskanii i Cinque Terre, podczas której uzupełniliśmy nieco naszą wiedzę o tym regionie, ale przede wszystkim spróbowaliśmy bardzo prostych rzeczy, w jednej z najbardziej znanych restauracji na świecie. Jej nazwa jest taka sama, jak znana na całym świecie aria z opery Giacoma Pucciniego, ale o tym innym razem…
Koniec części 4 – ostatniej.