Trzecią część prowansalskiej opowieści chciałbym poświęcić temu, jak dobrze można odpocząć na Lazurowym Wybrzeżu, a zapewniam Was, że można. Niektórzy moi znajomi, kiedy dowiedzieli się, że zamierzam przejechać ponad 5500 km i to autem na prąd, przez całą Europę, aż na francuskie wybrzeże, byli nieco, jak to określić delikatnie… zdziwieni i pukali się w czoło.
Słyszałem stwierdzenia takie jak” ale przecież wsiadasz w samolot i za 2 godziny jesteś na miejscu. Po co się tłuc tyle tysięcy kilometrów, przez pół świata?” To wszystko prawda, ale my po prostu lubimy to co robimy. A tym czymś jest włóczęga po ciekawych miejscach w naszej pięknej starej Europie. Oczywiście można zwiedzać Tajlandię czy Bali, ale my przynajmniej na razie wolimy odkrywać tajemnice Toskanii, Prowansji, czy półwyspu Peljesac.
Jak można się oprzeć takim widokom. Samolotem nie zobaczylibyśmy wielu miejsc, w które dotarliśmy dzięki naszej Tesli.
Co nam się podoba w tak dalekiej wyprawie, jak jazda na południe Francji?
Ma to jedną dużą zaletę dla nas. Jest tu stosunkowo mało Polaków.
Po ostatnich wakacjach spędzonych w Chorwacji, choć bardzo ją lubię, wspomnienie siedzenia z „milionem” rodaków na plaży, słuchając niewybrednego słownictwa i przyglądając się jak zarówno kobiety jak i mężczyźni pochłaniali kolejne i kolejne puszki z piwem, ledwo trzymając się później na nogach, (wiadomo, że picie w pełnym słońcu nie jest dobrym pomysłem), postanowiliśmy raczej pojechać w region, a właściwie na odległość na tyle znaczną, aby uniknąć podobnych doświadczeń. No i się udało!
Kolejnym powodem jest to, że Francja, to piękny kraj a Prowansja jest po prostu wyjątkowa. Ma wyborną kuchnię, wyborne wina, a na plaży zawsze jest pustawo. Nigdy, dosłownie nigdy, nie ma tu tłoku, a to już moja trzecia wizyta na francuskim wybrzeżu, tak więc wiem to z doświadczenia, mojego własnego. To wszystko sprawia, że wybraliśmy akurat taką destynację, aby cieszyć się urlopem, pogodą i ciepłym, czystym morzem.
Gotuj jak lokalsi…
Ponieważ nasz apartament był bardzo dobrze wyposażony w bardzo dobrej jakości sprzęt. Moja zdolna żona postanowiła zmierzyć się z miejscowymi składnikami i przyrządzać to, co możemy znaleźć tu jako kuchnię regionalną, lub szerzej kuchnię francuską, nie koniecznie tylko prowansalską. Kupowaliśmy składniki zarówno w marketach, jak i miejscowym niewielkim sklepie w porcie. Oraz cudownie zaopatrzonych targowiskach, których niestety w naszym regionie nie było zbyt dużo, a szkoda. Słynne francuskie bagietki, kupowane właśnie w naszym miejscowym sklepie, okazały się strzałem w dziesiątkę. Co rano były jeszcze ciepłe i chrupiące, kiedy je kupowałem. Płaciłem za sporej długości bagietkę 0,85 euro. Niezbyt wygórowana cena.
Markety… to inny rodzaj sklepów niż te znane z Polski. Niby podobne a jednak inne. Składniki takie jak warzywa czy owoce morza są naprawdę doskonałej jakości. Kilogram pomidorów to około 12-15 złotych w zależności od gatunku, ale smakują one obłędnie, owoce morza też nie są tanie. Jednak nie musimy zjadać na raz kilograma krewetek. Promocje są tu naprawdę często i zawsze można znaleźć coś fajnego w dobrej cenie.
Mięso wygląda dużo lepiej niż te znane z naszych marketów czy sklepów. Rewelacyjnej jakości wołowina po przyrządzeniu jest miękka i delikatna, zupełnie inna niż steki kupowane u nas. Takie to drobne, choć istotne różnice znalazłem we francuskich sklepach i marketach. Różnice w jakości i świeżości składników, które zawsze po przyrządzeniu smakowały wyśmienicie. Tak jak świeży makaron tagliatelle z krewetkami, przyrządzony oczywiście przez mojego osobistego Master Chefa, czyli moją żonę.
Targi to osobna historia
Oprócz marketów warto wybrać się na lokalny targ. Są one rewelacyjnie zaopatrzone. Można tam kupić praktycznie wszystko, od warzyw, przez znakomite sery, oliwki w różnych odmianach, owoce, ryby czy morskie żyjątka… Wszystko jest świeże i pachnące, naprawdę najwyższej jakości. Niestety na takich targach nie jest tanio, ale znów, nie musimy kupować wszystkiego po 5 kg. Wystarczą rozsądne ilości, aby zjeść naprawdę smaczny obiad, za rozsądne pieniądze.
Poniższe zdjęcia pochodzą z niewielkiego targu w Antibes. Po prostu kolorowy zawrót głowy. Można się przechadzać godzinami po tego typu przybytkach i podziwiać i kosztować i kupować. Tylko żeby jeszcze człowiek miał fizyczną możliwość później to wszystko zjeść, bo naprawdę kupowałbym prawie wszystko co jest na straganach. Co prawda zdjęcia te mogliście zobaczyć w poprzedniej części naszej opowieści, ale takich widoków nigdy dość:)
Śniadanie to piękna i kolorowa opowieść
Rewelacyjne prowansalskie, czy może francuskie śniadanie. Bardzo często w postaci słodkiej, rogaliki, kawa, słodkie bułeczki. To wszystko jest ok, ale mając do dyspozycji miejscowe terriny, pate z kaczki z dodatkiem szampana, rillettes z kaczki, czy pyszne i dojrzałe pomidory. Grzechem byłoby nie dokupić do tego wszystkiego chrupiącej bagietki i nie zjeść tego popijając doskonałą kawą.
Zakupioną po drodze oczywiście we Włoszech😊. Można zjeść też wybornego siekanego tatara, z dodatkiem chleba o nazwie Fugas. Nasz był akurat z dodatkiem Foie Gras, czyli swego rodzaju pasztetu ze stłuszczonych wątróbek gęsich lub kaczych. Nasz Fugas miał akurat w swoim składzie pasztet kaczy. Jednak do tatara przygotowanego przez żonę, smakował wyśmienicie, tym bardziej że chleb był super świeży, mięciutki i pachnący. Czasami po południu siadaliśmy przy desce rozmaitości. Na której znajdowały się miejscowe sery, suszone wędliny, oliwki, i inne smakołyki idealnie pasujące do wina… (zdjęcie powyżej z Leonem, który liczył, że z takiej deski coś mu skapnie:), choćby przez przypadek.
Tak więc jeśli chodzi o kulinaria, właściwie wszystko mi we Francji odpowiadało. Mimo, że trzeba by zrzucić kilka kilogramów, to przy porannej kawie, po śniadaniu potrafiłem wciągnąć przynajmniej dwa mini pączusie, z nadzieniem z moreli czy nutelli.
Tak wiem, że to trochę dziecinne. Jednak smakowało wybornie, a z widokiem jaki się rozciągał z naszego tarasu, to było po prostu mistrzostwo świata. Muszę stwierdzić, że odpowiedni klimat, widoki i pogoda potrafią zdziałać cuda, jeśli chodzi o nasze samopoczucie. Tak więc nawet zwykły mini pączek, urasta do rangi kulinarnego guru, jeśli tylko trafi na odpowiednie warunki i humor zjadającego😊.
Francuskie dania obowiązkowe
Jeśli chodzi o kulinaria nie mogło na naszym stole zabraknąć kaczki, to znany francuski przysmak. Z wolna pieczona, właściwie prawie konfitowana, bo wytopiło się z niej sporo tłuszczu. Po wyjęciu z piekarnika po prostu rozpływała się w ustach. Dodatek pieprzu z Espelette, (choć właściwie to papryka a nie pieprz). Jednak znana jest na całym świecie właśnie pod nazwą pieprzu, zrobiła naprawdę ogromną różnicę, nadając daniu niespotykanego aromatu i smaku, oraz nutkę ostrości.
Do tego dodatki jak marchewka na ostro, oraz fasolka i oczywiście ziemniaki, których je się tu dość sporo. Wszystko bardzo proste, jednak wyborne, zapewniam Was. Do tego jedno z moich ulubionych win, czyli włoskie Pecorino, tak wiem, że to rodzaj sera, jednak to również nazwa szczepu winogron, od których pochodzi nazwa a właściwie rodzaj wina. Jest to stara odmiana i nieco zapomniana ze względu na swoją małą wydajność, jednak ostatnio Pecorino przeżywa renesans i coraz więcej winnic inwestuje w ten właśnie szczep winorośli.
Wino jest lekkie, dość mocne, około 13%, o owocowych nutach, powiedziałbym nawet lekko kwiatowym aromacie, choć to może być tylko moje odczucie. Musicie ocenić sami, do czego Was zdecydowanie zachęcam.
Plaża dawała prawdziwy odpoczynek, przy szumie fal
Kiedy Tesla stała sobie bezpiecznie w garażu, z daleka od upału dnia codziennego. My zajadaliśmy miejscowe przysmaki, popijaliśmy bardzo zacne trunki, no i oczywiście relaksowaliśmy się na plaży. Ta była kamienista, jednak kamyczki małego rozmiaru. Typowe okrąglaki, nie gniotły zbytnio w „zadek”😊, a plażowanie przy akompaniamencie lekkiej morskiej bryzy, było super przyjemne. Upał nie dawał nam się zbytnio we znaki.
Woda była rewelacyjna, ciepła, ale nie za bardzo, nie jak zupa, była lekko orzeźwiająca i bardzo czysta. Uważać trzeba było tylko na meduzy, które niestety dały mi się we znaki. Miałem bliskie spotkanie z jedną z nich, a moje nogi na wysokości kostek zostały dość ostro przez ową meduzę potraktowane. Ból był duży, jakby ktoś smagał mnie po skórze rozżarzonym pejczem. Na szczęście po około 1,5 godzinie jedynym śladem była lekko zaczerwieniona skóra, po bólu nie zostało śladu.
Jednak to, nauczyło mnie czujności i więcej już się z meduzami nie spotkałem, mimo że pojawiły się jeszcze 3 razy podczas naszego dwutygodniowego pobytu. Jak widać na zdjęciach poniżej, tłoku na plaży raczej nie było, a pojawialiśmy się tam zazwyczaj w okolicach godziny 10:00 lub nawet 11:00.
Został nam już tylko powrót do domu (opisany w części czwartej i ostatniej). Był lekko wyczerpujący, ale tylko fizycznie, pełen dobrych dań, dobrego piwa (dla mnie bezalkoholowego, jako kierowcy), pięknych widoków, włoskich zakupów, wygodnych hoteli, i oczywiście był pełen ładowań na stacjach Supercharger, darmowych, szybkich i relaksacyjnych.
Jazda tą Teslą to przyjemność i oszczędność zarazem. Nie mogę doczekać się następnej wyprawy, którą już planujemy, jednak czym pojedziemy tym razem…. tak naprawdę jeszcze nie wiem.
Koniec części 3.